Co tu się stało? – „Wiedźmin”, sezon drugi
6 min read„Wiedźmin” w pierwszym sezonie stworzył solidne podstawy pod rozwinięcie historii w kolejnych sezonach. Był zabawny, rozrywkowy, jednocześnie potrafił grać na poważniejszych nutach – miał historię do przekazania. Zdawałoby się, że nie ma nic łatwiejszego niż kontynuować tę drogę na większą skalę. Scenarzyści zdecydowali jednak zrobić niejasny skręt o sto osiemdziesiąt stopni, który sprawia, że widz marszczy czoło i zadaje sobie pytanie – co tu się stało?
Pierwszy sezon „Wiedźmina” był dobrym wprowadzeniem do historii – przedstawił fundamenty świata, pokazał zalążki relacji między bohaterami, a przede wszystkim miał na siebie pomysł. Trzy przeplatające się ze sobą wątki w różnych liniach czasowych dały nam dobre wyobrażenie, tego, kim są postaci, których losy zamierzamy śledzić. Było widać, że scenarzyści mają coś do powiedzenia o każdej z nich.
Opowieść spodobała mi się na tyle, że zdecydowałam się przeczytać książki Sapkowskiego po raz pierwszy, żeby poznać świat i bohaterów jeszcze lepiej. Na drugi sezon czekałam z ciekawością charakterystyczną dla fanki cyklu wiedźmińskiego. Moja ciekawość została – niestety – podeptana, i to szybko oraz brutalnie. Gdybym miała określić, jakie uczucie dominowało, podczas oglądania tego sezonu, powiedziałabym, że była to głęboka, ale to bardzo głęboka, konsternacja. Nie jestem na drugi sezon „Wiedźmina” zła – raczej rozczarowana i zdezorientowana.
Sezon zaczyna się dobrze (mam na myśli pierwszy odcinek) – adaptacją opowiadania „Ziarno prawdy”. Panuje tu klimat dobrze znany z pierwszego sezonu – mamy początek relacji Ciri z Geraltem, odcinek jest nieśpieszny, skupia się w dużej mierze na ciekawych rozmowach między postaciami i walce z potworem. Potem zaczynają się problemy, które będą ciążyć serialowi przez pozostałe siedem odcinków.
Ton serialu
Brakuje w drugim sezonie „Wiedźmina” tego, co czyniło poprzedni sezon, a przede wszystkim książkowy pierwowzór, wyjątkowym. Chodzi o ironię, humor i dystans. Te kategorie są kluczowe dla świata wiedźmina – czynią go po prostu rozrywkowym. Drugi sezon traktuje się zbyt poważnie. Czasami zahacza to wręcz o karykaturę. Zwłaszcza kiedy serial próbuje nam wmówić, że dzieją się rzeczy ważne i straszne, podczas gdy widz nijak tego nie czuje przez wady scenariusza. Prowadzi to do tego okropnego uczucia, gdy serial i widz zaczynają się od siebie oddalać – zamiast czerpać przyjemność z oglądania, widz zaczyna zastanawiać się, o co twórcom chodziło i dlaczego nie potrafili tego przedstawić w sposób, który budzi zaangażowanie.
Dialogi
O takim stanie rzeczy decydują, po pierwsze, dialogi. Składają się one głównie z ekspozycji. Mamy w serialu sceny, w których bohaterowie mówią o targających nimi emocjach, ale nijak nie czuć żeby było to autentyczne. Drugi sezon wiedźmina łamie podstawową zasadę „show, don’t tell”. Scenarzyści nie mieli pomysłu na logiczne poprowadzenie wątków postaci i zarysowanie intrygi, która ciągnie się przez pięć tomów sagi, postanowili więc wrzucić ekspozycję w usta bohaterów. To uniemożliwia zrozumienie ich emocji i wczucie się w historię, ponownie zwiększając emocjonalny dystans widza, o którym wspominałam. Dużo też w dialogach ckliwych i tanich aforyzmów, które po prostu żenują.
Scenariusz
Tym samym przechodzimy do głównej wady drugiego sezonu „Wiedźmina”. Scenariusz w zbyt wielu momentach jest klejony na ślinę. Wydaje mi się, że twórców przytłoczyła adaptacja sagi – dobrze im wychodziło ekranizowanie krótkich i zwięzłych opowiadań, ale kiedy przyszła konieczność stworzenia większej całości, zupełnie się pogubili i zrobili coś, co pogrążyło ten sezon, czyli postanowili dodać własne, niczego niewprowadzające do historii, wątki. Motywacje postaci nie zawsze są jasne, a akcja pędzi bezrefleksyjnie do przodu, wciskając w te osiem odcinków kolejne wydarzenia, jednak nie pozwalając im wybrzmieć. Przyznam szczerze, że po kilku dniach od obejrzenia sezonu, niewiele z niego pamiętam. Scenarzystom nie udało się przekazać jakiejś spójnej historii, nie jestem w stanie stwierdzić, o czym był ten sezon. Składa się on po prostu z mniej lub bardziej powiązanych ze sobą scen, brakuje ogólnej idei.
Nieliczne zalety
Są w tym sezonie wątki, które mi się podobają lub takie z potencjałem, który został szybko zmarnowany. Relacja Geralta i Ciri jest naprawdę dobra – szybko rozumiemy, dlaczego Geralt chce opiekować się Ciri, patrzymy, jak coraz bardziej zaczyna mu na niej zależeć, jak oboje zaczynają traktować się jak rodzina. Mamy w tej relacji do czynienia z ciekawym zderzeniem charakterów – wiedźmina, nieco zagubionego w roli ojca, w którą ma się wcielić oraz Ciri – upartą i pewną siebie, lecz znadjującą się w trudnym stanie emocjonalnym. Ogólnie rzecz ujmując, wątek Ciri i Geralta (z pominięciem tego, co dzieje się z samym Kaer Morhen) mi się podoba – idzie jasno wyznaczonym torem. Rozumiemy, dlaczego Geralt jest troszkę nadopiekuńczy oraz czemu Ciri chce tak uparcie zostać wiedźminką.
Wątek Yennefer, poprowadzony odmiennie niż w książkach, zdawał się mieć potencjał. Wydawało mi się, że utrata magii przez czarodziejkę, sprawi, że przejdzie ona jakąś drogę. Nauczy się na przykład, że magia nie definiuje jej wartości, że może pozwolić sobie na słabość – i zalążki tego faktycznie w serialu są, problem w tym, że pod koniec zostają zaprzepaszczone, bo Yennefer magicznie odzyskuje moce i trudno powiedzieć, by się czegokolwiek nauczyła. Mało wiarygodne jest też jej poświęcenie dla Ciri – co prawda ich relacja została ciekawie zarysowana, ale bohaterki ledwo co się poznały, więc uważam, że twórcy zbytnio pospieszyli się z tak wielkimi gestami, jak w finale sezonu.
Sztuka tworzenia adaptacji
Nie uważam, by adaptacja książek musiała być całkowicie wierna oryginałowi. Sądzę jednak, że serial powinien przynajmniej odwzorować klimat pierwowzoru, ewentualnie główną oś fabularną. Jednym z najlepszych elementów pierwszego sezonu było rozwinięcie wątku Yennefer. Scenarzyści wyciągnęli z książki jednozdaniowe napomknięcie, że czarodziejka uczyła się w Aretuzie i stworzyli na tej postawie opowieść, która dużo dodaje do postaci. Widzimy w niej historię znieważonej dziewczyny, podejmującą decyzje, których później bardzo żałuje. Tak to się powinno robić – brać drobne elementy świata i je rozwijać. Dzięki temu serial pozostaje z jednej strony wierny oryginałowi, a z drugiej ma możliwość opowiedzenia czegoś od siebie. W innym wypadku adaptacja staje się oddzielną historią, snutą pod płaszczykiem znanej marki. I to jest niestety casus tego sezonu. Gdyby chociaż zaproponowane przez twórców zmiany były dobre – ale nie są. Wręcz przeciwnie – sezon ogląda się najlepiej, kiedy wkracza na tory wyznaczone przez książki.
Scenarzyści chyba nie mogli się zdecydować, czy chcą adaptować książki, czy tworzyć własną opowieść (na którą ewidentnie nie do końca mają pomysł). I naprawdę nie rozumiem, dlaczego podjęli taką decyzję. Mieli do dyspozycji bardzo dobry materiał źródłowy, w dużej mierze samograj, z którego mogli do woli czerpać, wyciągać interesujące ich wątki i przekształcać je na swoje potrzeby. Nie zrobili tego, przez co drugi sezon jest małym potworkiem Frankensteina; dwoma serialami w jednym, które gryzą się ze sobą nawzajem i tworzą chaos, w którym trudno mi się odnaleźć.