Archiwum Dźwięków. Rok 1988

Roku 1988 nie można już w zasadzie zmieścić w ramach żadnej gatunkowej dyscypliny. Nowa fala komercyjnie wciąż trzyma się dobrze, podobnie jak nieśmiertelny rock, metal i punk. Obok popowych gwiazd, na przykład debiutującej wówczas Kylie Minogue, na listach przebojów plasują się wysoko wykonawcy hiphopowi, np. MC Hammer i Public Enemy, których krążek It Takes a Nation of Millions to Hold Us Back nadal uznawany jest za ikonę tego muzycznego stylu.  Z Zachodu docierają m.in. piosenki Sandry i Martiki („Everlasting Love”, „Toy Soldiers”), a także dawka szlagierów od Roxette („Listen to Your Heart”, „The Look”). Jimmy Page wydaje pierwszy autorski album (Outrider), solowo rozwija się też George Michael (Faith). Dzieje się nie tylko na Zachodzie, swoich sił próbują zespoły z bloku wschodniego. Najwięcej dzieje się na Węgrzech w wytwórni Hungaroton, a także, analogicznie, w rodzimym Poltonie i Tonpressie. Lokalnie w ogóle sytuacja wygląda dobrze. Nie dość, że w 1988 do mainstreamu wchodzą takie utwory legendy jak „Nie Pytaj o Polskę”, to undergroundowa estrada ma się równie znakomicie.

1. Gdynia/Fala II

Mimo rosnącej dawki kultury zachodniej, w Polsce było czego słuchać. A jeśli mówimy już o lokalności, to na mapie offowego grania szczególnie ciekawie zarysowuje się właśnie Trójmiasto.  W 88’ wydane zostają dwie kultowe składanki, zmontowane z materiału nagrywanego w studiu Rozgłośni Polskiego Radia w Gdańsku. Nie sposób mówić tu o krążkach oddzielnie i choć ostatecznie nazwa drugiego z nich odnosi się do wydanej w 1985 oszałamiającej Fali (znalazły się na niej zespoły takie jak Siekiera, Kryzys czy Dezerter), to jest to w rzeczywistości kontynuacja pierwszej kompilacji złożonej z bezkompromisowych punkrockowych i reggae’owych asów od gdyńskich wykonawców. Można, i to całkiem bez przesady, powiedzieć, że to projekt unikatowy.

Na składance usłyszymy m.in. Pancerne Rowery, Bieliznę, Po prostu, Aptekę czy Rocka’s Delights. I wbrew pozorom nie jest to zbiór bezmyślnych, naćpanych i mocno perkusyjnych tracków. To album zaskakująco zróżnicowany. Słyszymy momentami nawet jazzowe przebłyski w balladach Bóm Wakacje w Rzymie, w kawałkach Apteki jest już natomiast industrialnie i duszno. Nie brakuje nieokrzesanego punkowego szaleństwa od Szczepana i Mariana Szpradów z zespołem, ale też dostajemy trochę tak bardzo ukochanego przez tę dekadę nowofalowego syntezatora od Smorry. Jest bardzo dobrze, szczególnie, jak na muzyków, którym to granie nie gwarantowało chleba. Zdaje się, że właśnie ta wyzwalająca niezależność to jeden z wiodących instrumentów. Być może najgłośniejszy z nich.

2. Surfer Rosa

Pierwszy pełnometrażowy album wydały wówczas chochliki z Bostonu, znane na świecie jako Pixies. I dlaczego by od razu nie ustalić zasad, na których podstawie miał być później tworzony rock alternatywny i grunge w całych Stanach? O zespół od początku bili się producenci, a muzycy wiedzieli, gdzie zakręcić się, żeby przyciągnąć ich uwagę. Za Surfer Rosę ostatecznie odpowiedziała brytyjska marka, będąca wówczas na topie 4AD, odpowiedzialna za największe dreampopowe, postpunkowe i eksperymentalne kreacje lat 80. Nagrania kapeli brzmią jednak naprawdę ponadczasowo, a może i pozaczasowo. Steve Albini, wynajęty przez wytwórnię specjalnie do tego celu, poradził sobie z materiałem w 2 tygodnie. Pixies tym razem zwalili z nóg i Europę.

Główną rolę gra sama chaotyczna gitara Santiago, która stała się znakiem rozpoznawczym dla zespołu. To głównie ten nieokrzesany riff przyczynił się do popularności nieco mniej energicznego od reszty, choć równie rewelacyjnego utworu „Where is My Mind?”. Emocjonalny, choć niefrasobliwy raczej, wokal obok dynamiki zmiennej głośności pozwoliły na ostateczne oderwanie się od typowego popowego zabarwienia. Oczywiście wpłynęła na to także warstwa liryczna. Dostajemy od Francisa dość sporo kontrowersyjnych rozmyślań o wojeryzmie, kazirodztwie i praktykach okaleczania. Poza tym znajdziemy tam latynoskie akcenty, odniesienia do superbohaterów i ogólnie dużą dawkę surrealizmu. Teksty pisane były głównie na podstawie skojarzeń: z popkulturą, z systemem, z nieodgadnioną naturą ludzką.

Do wspomnianego wcześniej utworu zainspirowało Blacka Francisa nurkowanie na Karaibach, które dostarczyło wokaliście doznań narkotycznych. Zatem tekst o małej rybce, która goni nurka, jest zwyczajnie oparty na obserwacji. Zdaje się, że tu naprawdę słychać jednocześnie pragnienie zrozumienia i  pogodzenie się z faktem, że jesteśmy ograniczeni. To chyba spowodowane tym, że Pixies gra tak znakomicie, jednocześnie zachowując pozory niestaranności. Krytycy nazwali album pięknie brutalnym, doceniając zarówno to, jak dojrzale naszkicowano jego zawartość, jak i momenty, w których tej kontroli zupełnie brak. Nie bez powodu do grona fanów zespołu należeli na przykład David Bowie, Kurt Cobain, PJ Harvey czy Billy Corgan.

3. Spirit of Eden

O Marku Hollisie z Talk Talk nie można mówić inaczej niż jak o prawdziwym artyście. Mimo że jego początkowe dokonania kształtował po części komercyjny głód, to w zasadzie nigdy nie było zespołowi blisko do prostych i popularnych rozwiązań. Na Spirit of Eden twórcy nie przejmowali się już żadnymi konwencjami. Jest minimalistycznie, kameralnie, spokojnie, ale to muzyka pełna głębi i charakteru. Odejście od new romantic w 1988 było rozwiązaniem przemyślanym, ale przede wszystkim wyzwalającym dla muzyków, którzy robiąc swoje, nie myśleli nawet o tym, że tworzą podwaliny dla New Age’u, art i post rocka. Chwilami jest nawet dość ambientowo. Otwarcie wykorzystano także inspiracje ikonami jazzu.  Świadomemu, chorobliwemu wręcz perfekcjoniście, jakim był Hollis, wpadła w ręce swoboda. Nie mogło z tego wyjść nic, co byłoby pozbawione piękna.

Teksty, owiane tajemnicą i bardzo poetyckie, choć nasuwają skojarzenia z duchowością, to według autora nie mają z religią dużo wspólnego. Ale nie sposób nie zgodzić się, że prowadzą do uniesień zdecydowanie niecielesnych. Chwytają za serce, ściskają gardło, oczarowują, tulą do snu dosłownie w taki sposób, jak płacz usypia dziecko. Ale to są dobre sny, nie koszmary. Wokalista operuje słowami w bardzo nieuchwytny sposób, jakoś tak, po prostu, uczciwie.

Spirit of Eden to nierozerwalna całość. Między większością utworów nie ma nawet słyszalnej przerwy. Może to marketingowy strzał w kolano, ale chyba ważniejsze, że artystyczny absolut. Trudno jest połapać się w tym, kiedy nagranie się kończy, bo cisza, która następuje zaraz, jest z nim magicznie zintegrowana.

4. Daydream Nation

Kolejny wpływowy album dostajemy w 1988 roku od Sonic Youth. Wydaje się, że brzmią już jak następna dekada, wyraźnie słyszymy tam lata 90. W rzeczywistości to zespół zmusił przyszłość do brzmienia w ten sposób. Słychać jeszcze postpunkowe pogłosy i chaos („Silver Rocket”, „The Sprawl”), ale jest już zdecydowanie bardziej rockowo niż w dotychczasowej twórczości kapeli („Eric’s Trip”, „Hey Joni”). I to właśnie na różne formy rocka – od skomplikowanych numerów art, przez niepokojący noise, po przyjemne indie – Daydream Nation kładzie nacisk.

Przesterowane gitaty i agresywna perkusja to nieodłączne komponenty grania Sonic Youth, niezmienne nawet wówczas, gdy zmianie ulega styl grupy. Raczej niegroźne, chociaż trochę zadziorne wokale Moore’a, Gordona i Ranaldo świetnie z nimi kontrastują. Głosy sprawdziły się jednak świetnie, bo taką manierę śpiewania wciąż słyszymy dzisiaj w wykonaniach największych alternatywnych bandów.

Wyjątkowo ciekawym i kompletnie różniącym się od reszty utworem jest „Providence”, składające się z fortepianowej solówki nagranej za pomocą Walkmana, dźwięku przegrzewającego się wzmacniacza i pary wiadomości z automatu telefonicznego.  Muzycy pozwolili sobie na te niecałe trzy minuty odlotu, co przy okazji takiego materiału jest wybaczalne.

Pomimo tego, że artyści na łatwiznę nie poszli i nie zrezygnowali też z charakterystycznych dla siebie kombinacji, spotkali się z szerokim uznaniem komercyjnym, a ich szósty krążek doczekał się miana jednego z najważniejszych w dekadzie i dla gatunku w ogóle. Pitchfork Media umieściło go na pierwszym miejscu swojego zestawienia Top 100 Favorite Records of the 1980s, album znalazł się także na kultowej liście pięciuset albumów wszechczasów magazynu „The Rolling Stone”. Należy się to zdecydowanie zespołowi, któremu udało się scalić dwie dekady alternatywnego grania w jeden nowatorski krążek, stojąc gdzieś pośrodku i nie wiedząc, jak kolejne dziesięć lat będzie wyglądać i brzmieć.

5. Tender Prey

Niełatwo mi ukryć sympatię do Nicka Cave’a i wszystkich Bad Seeds, ale nie potrzeba tego robić,  gdy wydają oni takie kompozycje jak Tender Prey. O wartości nagranego w Berlinie Zachodnim krążka zadecydował m.in. ówczesny gitarzysta zespołu i jeden z największych muzyków w jego historii Blixa Bargeld. Do negatywnych „influencerów” należała niestety heroina. Zresztą sam Cave po latach stwierdził, że płyta to koszmar, na którym da się usłyszeć wszystkie niedociągnięcia spowodowane ówczesną sytuacją życiową wokalisty i niechlujną produkcją.

Możliwe, że wynika to z perfekcjonizmu, biorąc pod uwagę, jak doskonałe są dokonania australijskiej kapeli w latach 90. Tender Prey to okres, co prawda późnego już, ale wciąż — dojrzewania, a błędy młodości wybacza się z lekkim sercem.  Poza tym jest to kamień milowy w dyskografii NC&TBS, chociażby z tego powodu, że nagranie otwiera nieodłączny od lat koncertowy przebój „The Mercy Seat”. Wypełniony mesjanistycznymi metaforami i bardzo niewygodny utwór okazał się raczej wizytówką niż alternatywnym dodatkiem do występów. Interpretacji utworu podjął się nawet nieoceniony Johnny Cash, a jak wiemy, jego covery, choć tak odmienne od oryginałów, zawsze trafiają w punkt. W Polsce nową odsłoną kawałka zajął się Kazik (KAENŻET – „Krzesło Łaski”).

Album zadedykowano Fernando Ramosowi da Silvie, młodemu brazylijskiemu aktorowi, który zginął tragicznie w rzekomej strzelaninie z udziałem policji. Chłopak stał się postacią kontrowersyjną po roli w paradokumencie o życiu ulic São Paulo, sam bowiem pochodził ze społecznego marginesu, do którego niestety powrócił. Sam Cave związał się później dość mocno z Brazylią, gdzie pisał, włóczył się i zakochał.

Wracając do Tender Prey: choć znajdziemy tam takie nie do końca skomplikowane piosenki jak „Deanna”, to The Bad Seeds wciąż raczą nas klimatyczymi, mrocznymi gemami w stylu „Slowly Goes the Night”. Pięknie dziękujemy.

6. Dream of Life

Patti Smith w latach 70. z nieprzesadzoną słusznością uznawana była za muzyczną ikonę. Poczucie smaku zmieszane z odrobiną szaleństwa i wrażliwość niepozbawiona charakteru to jedynie błahe sformułowania w przypadku tej niezwykłej artystycznej duszy. Po zawirowaniach w życiu prywatnym, nim złota dekada zdążyła się w zasadzie zacząć, wokalistka zeszła ze sceny na długi czas. W latach 80. wydała tylko jeden krążek. W zasadzie bardzo cicho, nieopatrzony żadną promocją. Zresztą po Dream of Life życie znów nie wyglądało bajecznie i zadecydowało o kolejnej przerwie w karierze. Dlatego album ten jest dość wyjątkowym rozdziałem w dyskografii Patti Smith i po prostu bardzo ładnym elementem dźwiękowego krajobrazu 88’.

Wszystkie piosenki artystka napisała z mężem, Fredem Smithem, odpowiedzialnym przy okazji za produkcję i gitarę. Najważniejszy singiel albumu „People Have the Power” to zaskakująco skoczny, sprężysty poprockowy numer. Wykorzystano jego chwytliwość w 2004 na koncertach z serii Vote for Change, ustanawiając go muzycznym motywem cyklu. Za wybór odpowiedzialny był Mike Stipe z R.E.M., jednego z filarów rocka przełomu lat 80. i 90. Patti Smith nigdy nie była obojętna wobec sytuacji politycznej, także z ogromną radością zaśpiewała dla demokracji. Do tej pory jej media społecznościowe są odzwierciedleniem rzeczywistości, artystka nie powstrzymuje się od komentarza, nierzadko poetyckiego. Niedawno opublikowała na swoim Instagramie informacje i wyrazy wsparcia dla Strajku Kobiet.

W 2008 roku wyprodukowano film o tej samej nazwie, co album z 1988. Sen życia to oczywiście dokument biograficzny, ale także opowieść ubrana w koncert znakomitych kadrów. Uwielbiam głos Patti Smith, ale jest też coś niesamowitego w jej zdjęciach. Za to na okładce Dream of Life odpowiedzialny jest znany z genialnych czarnobiałych portetów Robert Mapplethorpe.

7. I’m Your Man

Tutaj relacja album-film jest analogiczna. Dokument z 2005 roku jest jednak oparty na zapisie koncertu z rodzaju tribute-show, widowiska złożonego z interpretacji utworów mistrza wykonanych na scenie Opery w Sydney. Produkcji filmowych poświęconych temu artyście znaleźć można zresztą niemało, bo to przecież, drodzy państwo Leonard Cohen. Kwintesencja klasy.

Nawet wtedy, kiedy nonszalancko wcina banana. Mowa oczywiście o okładce płyty. Muzykowi do gustu przypadła idea wytworności gryzącej się z codziennością, gryzie więc owoc całkiem elegancko. Zdjęcie nie było pozowane, Sharon Weisz uchwyciła ten obraz na projekcji filmu o Manhattanie w tamtejszych hangarach. „Oto ten facet, który wygląda fajnie — pomyślałem — w okularach przeciwsłonecznych i ładnym garniturze. Wydaje się, że ma kontrolę, że ma pojęcie o sobie. I nagle przyszło mi do głowy, że to dylemat wszystkich: w czasach, gdy uważamy, że jesteśmy najfajniejsi, wszyscy widzą w nas faceta z ustami pełnymi banana” – tak fotografię podsumował sam Cohen. Wykorzystał ją później także jako motyw graficzny trasy koncertowej.

A skoro nadmieniłam już obecność muzyka na Manhattanie, może w końcu przejdę do właściwych płycie kompozycjom, które otwiera przemyślane „First We Take Manhattan”. Cohen lubi komentować, choć nierzadko zarzucano mu sceptycyzm. Porusza kwestie ekstremizmu, sytuacji społecznej i geopolitycznej, religii i związków międzyludzkich, nie odchodząc też od typowo romantycznych tracków, jak ten tytułowy. Nic dziwnego, że warstwa liryczna jest tak bogata, gdy wykonawca jest niepoprawnym poetą.

Nierzadko krytykowano to, jak wybitnie ponure rzeczy tworzy Cohen. Album z 1988 zamknął usta nieprzychylnym, bo oprócz mrocznych zakamarków duszy artysty słyszymy też jego skłonność do przekąsu i żartobliwych kpin. Udowodnił, że potrafi nagrać także coś, co nie ugniata ciężarem smutku, prawdy i beznadziei. Pomogły mu w tym chórki, ukłon w stronę melodyjności, a momentami nawet syntezatory. I jakimś cudem, nie przestaje być w tym wszystkim szczery do bólu.

8. Bummed

Happy Mondays swego czasu reprezentowali dumnie Madchester, czyli alternatywną, przyprószoną narkotykami, barwną scenę znikądinąd, jak z Manchesteru. I reprezentowali ją dumnie, stając się jednym z najmocniejszych punktów jej programu. Warunki przynależności też spełnili, byli kreatywni, byli mocno offowi, no i byli też naćpani.

Od menadżera zespołu dziennikarze słyszeli, że to „być może pierwszy w historii album muzyczny zrobiony w całości na ecstasy”, nie ma zatem wątpliwości, że z tego rodzaju chemicznych inspiracji kapela była raczej dumna. Producent natomiast, tak się składa, był alkoholikiem, zatem muzycy tłumaczą jego narkotykowe odurzenie próbą odciągnięcia od gorzałki. A może wcale nie chcą się tłumaczyć, bo ostatecznie to ich nagrania są dość wyraźnym stanowiskiem w sprawie. Utwory mówią same za siebie, krzycząc wręcz, że to nie sposób, a efekt jest tutaj istotny.

Brzmienie chyba dość skrupulatnie oddaje stan, w którym muzycy wówczas tworzyli. Jest przede wszystkim bardzo kolorowo, psychodelicznie, funkowo. Jest inaczej, niż jak słyszeliśmy do tej pory. Zaintrygowani zatem oddajemy się temu transowi, który proponują nam Wesołe Poniedziałki. Podoba mi się to, jak celowo nie angażują, raczej przygarniaj, aniżeli obejmują i sprawiają, że zwyczajnie chce mi się śmiać.

9. Starfish

Perfekcyjny obrazek tworzą na scenie The Church. Piękna buźka Steve’a Kilbeya, nonszalanckie gitary, długie fryzury i uwodzicielski uśmiech zza bębnów. Ładnie, nie za dziko, ale nie za  grzecznie. Na szczęście nim ich zobaczyłam pierwszy raz, najpierw ich usłyszałam. Australijska kapela w 1988 wydała płytę pod każdym względem rewelacyjną.

Przez wielu zespół uważany jest za jeden z najbardziej niedocenionych, a przecież kształt Rozgwiazdy mocno odcisnął się na dekadzie. Może to dlatego, że zachwycać by się można nim było bez przerwy. Obok Echo and the Bunnymen, Duran Duran, Joy Division, INXS czy Tears for Fears na soundtracku kultowego obrazu Donnie Darko znalazło się też miejsce właśnie dla największego przeboju z tego krążka, czyli klimatycznego „Under the Milky Way”.  I to o tej, jak pisze AllMusic, eleganckiej i nawiedzonej piosence pamięta się przy okazji wspominania całej kariery kapeli. Faktycznie kompozycja jest tak chwytliwa i dopracowana, że na jej rzecz krążek traci nawet nieco na równości. Nie zmienia to jednak faktu, że na płycie znajdziemy mnóstwo innych dobroci, włączając ospałe i nieco pościelowe „Lost”, świetne lirycznie „Destination” czy „Reptile” z rytmicznym, mechanicznym wręcz riffem, który powala w opozycji do zaskakujących klawiszowych wstawek wprost z krainy łagodności.  Jest zatem równocześnie energicznie i melancholijnie. Poza tym Kilbey umiejętnie bawi się słowami, operując metaforą gada, sprytnie sugerując, że na rzeczy jest oczywiście toksyczne uczucie. Legenda głosi, że do napisania tekstu zainspirowały go prawdziwe wydarzenia, kiedy pod prysznicem jednej z kobiet znalazł jaszczurkę.

10. The Land of Rape and Honey

Na koniec chwila dla bezkompromisowych geniuszy metalu industrialnego, czyli świeżego basisty Paula Bakera i zawsze ekscentrycznego Ala Jourgensena z Ministry. Okładka albumu to przetworzony elektronicznie obraz spalonych zwłok w podobozie Leipzig-Thekla w Buchenwaldzie. W książce autorstwa samego Jourgensena („Ministry: The lost gospels”) czytamy anegdotę na temat jego pochodzenia. Artysta zrobił zdjęcie podczas oglądania filmu dokumentalnego o Holokauście w telewizji i sam zniekształcił obraz. Ponoć pierwotnie został odrzucony przez wytwórnię płytową, ale zmieniono zdanie po tym, jak Jourgensen odciął głowę zabitemu jeleniowi, włożył ją do swojej ciężarówki, pojechał z Austin do Los Angeles, wszedł do budynku Sire Records, rzucił głowę na biurko szefa działu artystycznego i powiedział znacznie wulgarniej, niż tu cytuję: „Oto twoja nowa okładka”.

Po raz kolejny okazuje się, że utwór, który zapewnił albumowi najwięcej popularności, w ogóle mógłby się tam nie znaleźć. Lider Ministry stwierdził, że „Stigmata” została napisana na szybko, tak by dopiąć pracę nad krążkiem i jest jego zdaniem trackiem banalnym i uproszczonym. Cóż, twórcy na całym świecie zdania tego nie podzielali. W 1990 roku numer pojawił się na ścieżce dźwiękowej do thrillera Hardware, jest też częścią soundtracku do Atomic Blonde, co prawda w wersji Marylina Mansona, która jest niczego sobie.

The Land of Rape and Honey to kolekcja utworów wyzwalających, targających zarówno wnętrzem, jak i wszystkim, co je obudowuje.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *