Robert Mateja, czyli krok od bycia królem

fot. facebook.com/PolskiZwiazekNarciarski/

Pamięć kibica, jak to pamięć ludzka, bywa bardzo wybiórcza i przychodzi jej niezwykle łatwo nakładać stereotypy. Jedną z największych ofiar stygmatyzacji w polskich skokach narciarskich jest Robert Mateja, który dla większości sympatyków tej dyscypliny stał się synonimem nielota. Skoczka zapamiętanego przede wszystkim jako tego, który skoczył 77 metrów w Planicy i zmarnował szanse Polaków na drużynowy medal mistrzostw świata w 2007 roku.

Powyższe wyobrażenie tylko potęguje fakt, że swoje największe sukcesy zakopiańczyk odnosił przed wybuchem małyszomanii, kiedy to skoki w Polsce były niemalże anonimową dyscypliną.

Gdyby tylko kibice spróbowali obiektywnie spojrzeć na karierę Matei, to musieliby stwierdzić, że jest on jednym z największych zmarnowanych talentów polskich skoków. W wieku zaledwie 22 lat ukończył sezon Pucharu Świata na 30 miejscu w klasyfikacji generalnej. W historii skoków lepszym rezultatem w tak młodym wieku mogą pochwalić się tylko trzej Polacy – Piotr Fijas, Adam Małysz i Maciej Kot.

Osiągnięcie Roberta Matei zasługuje na szacunek tym większy, że Polska w latach 90. startowała z przestarzałym sprzętem. To były czasy, w których Adam Małysz za jedną z pierwszych premii kupił od Masahiko Harady używany kombinezon. Przeszywał go, aby móc dopasować do swojej sylwetki, a i tak był to ogromny przeskok technologiczny w porównaniu do wcześniejszego materiału.

Przepaść między Polakami a innymi nacjami była tak duża, że zagraniczni trenerzy dziwili się, że z takim ekwipunkiem Polacy w ogóle są w stanie punktować w zawodach najwyższej rangi. A Matei nawet udawało się wskakiwać do pierwszej dziesiątki zawodów.

Jednak to nie pojedyncze dobre rezultaty w PŚ są jego największym osiągnięciem w karierze. Było nim zajęcie 5 miejsca na skoczni normalnej podczas mistrzostw świata w 1997 roku. Srebrny medal zawisłby na jego szyi, gdyby tylko zdołał swój drugi skok zakończyć telemarkiem.

I pomyśleć, że jeśli stanąłby wtedy na podium, a cała reszta jego kariery potoczyłaby się tak samo, to ludzie postrzegaliby Roberta Mateję jako jednego z najlepszych Polaków w historii skoków narciarskich.

Upadek, który zmienił Roberta Mateję

Następne lata dawały Matei szanse na zdobycie upragnionego podium, ale nigdy nie udało mu się oddać dwóch równie dobrych skoków. Tak było m.in. podczas konkursu w Zakopanem w 1999 roku, kiedy to z 1. miejsca po pierwszej serii spadł ostatecznie na 16. lokatę.

Polski skoczek nigdy nie należał do zawodników, którzy cechowali się regularnością, ale nie przeszkadzało mu to w częstym punktowaniu w Pucharze Świata. Największą wadą Roberta Matei były wyraźne problemy z przygotowaniem mentalnym, które sprawiły, że nigdy nie zdołał wejść na najwyższy poziom.

Wszystkie mankamenty polskiego skoczka zostały spotęgowane po upadku, który miał miejsce podczas konkursu w Sapporo w cyklu Letniego Grand Prix w 1999 roku. Przebieg tego zdarzenia przeraża, bo Mateja nie miał na nie żadnego wpływu. W trakcie lotu niespodziewanie wypięło mu się wiązanie w prawej narcie. Po upadku skoczek stracił przytomność i przez długie lata nie potrafił wrócić do swojej najlepszej dyspozycji.

Stefan Horngacher na ratunek

Po fatalnym sezonie 2003/2004 (0 punktów w Pucharze Świata) rozpoczął współpracę ze Stefanem Horngacherem, ówcześnie trenerem kadry B polskiej reprezentacji.

Młody szkoleniowiec w kilka miesięcy doprowadził Mateję z totalnego niebytu do zwycięstwa w cyklu Letniego Pucharu Kontynentalnego. Wydawało się, że skoczek z Zakopanego najgorsze ma już za sobą, co podkreślały opinie austriackiego szkoleniowca, który o reprezentancie Polski wypowiadał się w następujący sposób:

– Forma Roberta nie jest dla mnie zaskoczeniem. To zawodnik o wielkim potencjale. Może nawet większym niż możliwości Małysza.

– Powinien skakać równie dobrze jak Adam Małysz. Wciąż go goni. Technicznie jest na poziomie najlepszych, ale jego problemem jest obecnie siła.

Pech nie opuszczał jednak Matei i na zgrupowaniu przed inauguracją Pucharu Świata doznał kontuzji w dosyć absurdalnych okolicznościach. Podczas gry z innymi kadrowiczami w siatkówkę skręcił staw skokowy.

Z powodu urazu opuścił pierwsze cztery konkursy Pucharu Świata. Po powrocie zajął 17 miejsce w klasyfikacji generalnej Turnieju Czterech Skoczni, co było jego najlepszym rezultatem w karierze. W trakcie sezonu 8 razy przechodził do drugiej serii, co dało mu ostatecznie 38 miejsce w klasyfikacji generalnej.

Biorąc pod uwagę, że przez cały sezon skoczek zmagał się z bólem, to nie było tak źle, chociaż sam zapewne spodziewał się po sobie lepszych rezultatów. Po odejściu Stefana Horngachera już nigdy do nich nie nawiązał.

Zapisany w historii

Mimo niewykorzystanego potencjału Robert Mateja zapisał się na zawsze w historii polskich skoków. To on był pierwszym Polakiem, który przebił barierę 200 metrów (201,5 metra na skoczni w Harrachovie w 2001 roku) czy też ważnym ogniwem pierwszej polskiej drużyny, która stanęła na podium w konkursie Pucharu Świata (w Villach 9 grudnia 2001 roku).

Oceniając karierę Matei, nie można uciekać od okoliczności, w których przyszło mu spędzić najważniejsze lata swojej kariery. Nie ulega wątpliwości, że jego przygoda potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby miał do dyspozycji obecne warunki. Od wielu lat nie tylko technologicznie należymy do ścisłej czołówki, ale też potrafimy wyznaczać innym ekipom pewne standardy. Wsparcie psychologiczne, które tak bardzo przydałoby się Robertowi Matei, jest od dawna czymś na porządku dziennym. Tym bardziej należałoby, tak po ludzku, jego osiągnięcia docenić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

osiemnaście − sześć =