Archiwum Dźwięków. Rok 1986

By zapoznać się z rokiem osiemdziesiątym szóstym i dorobkiem brzmień, który przyniosły jego miesiące z należną im uwagą, nie wystarczyłoby prawdopodobnie całej kwarantanny. Nie mniej jednak, znajdując się dzisiaj już i tak w pewnego rodzaju sytuacji tragicznej, warto ukradkiem zajrzeć do innej puszki Pandory, która, choć otwarta prawie 35 lat temu, wciąż pozostaje uchylona. Do tej, z której wydobyły się brzmienia, historie i ludzie, którzy odcisnęli ślad na smukłej i naćpanej wówczas sylwetce muzyki popularnej. Najprawdopodobniej ślad ciężkiego glana.

Zaczynając zatem od klimatów dalekich od lekkiego, warto wspomnieć, że 1986 to lata kołyski metalu, szczególnie w Polsce, gdzie idea festiwalu poświęconego wyłącznie ostrym brzmieniom materializuje się za sprawą Tomasza Dziuby Dziubińskiego w postaci pierwszej Metalmanii. Notabene za granicą metal przeżywa istny renesans, między innymi dzięki Iron Maiden (Somewhere in Time), Metallice (Master of the Puppets) czy Slayerowi (Reign in Blood). Poza tym robi się coraz więcej miejsca dla wykonawców alternatywnych, nad pierwszym albumem pracuje Kult (Kult), fanów mroczniejszych okolic zachwyca solowy debiut Petera Murphy’ego (Should The World Fail To Fall Apart) czy też dwa wydane w tym samym roku albumy formacji Nick Cave and the Bad Seeds (Kicking Against the Pricks oraz Your Funeral My Trial). Nie zawodzi też The Cure, wydając hipnotyzującą składankę singli Staring At The Sea.

Niewiele zmienia się, gdy rzucimy okiem (lub raczej nadstawimy uszu) na brzmienia znacznie jaśniejsze. Nie brakuje sensacji zarówno w nowatorskich wówczas gatunkach, takich jak elektronika (Rendez-vous – Jean-Michel Jarre) czy nawet hip-hop (Raising Hell grupy Run-DMC), jak i na scenie popowej (kopalnia hitów Madonny True Blue, In the Army Now zespołu Status Quo czy niezniszczalne The Final Countdown grupy Europe). 1986 to także czas wielkich podsumowań: ostatnie oficjalne koncerty dają duet Wham! oraz legendarny zespół Queen.

Gdy już mowa o wielkich podsumowaniach to, choć selekcja była trudna, udało się przygotować kolejne, siódme już Archiwum, sugerując, które 10 krążków z 1986 szczególnie zasługuje na odkurzenie. No i lock-down od razu staje się przyjemniejszy.

1. Blood & Chocolate

Smakowita huśtawka od Elvisa Costello i The Attractions, z którymi współpraca okazała się gorzkawa po wypuszczonym kilka miesięcy wcześniej solowym King of America. Charakterystyka albumu jest w dużym stopniu zdefiniowana przez utwór, który jest sercem owego krążka o hałaśliwym tle i wokalu pełnym niewyjaśnionego gorąca. Może dlatego, że otoczony z obydwu stron warstwą raczej sprężystego brzmienia, „I Want You” jest jakby miodem zalewającym odtwarzacz w połowie odsłuchu. To numer bardzo nieokreślony, zlepiony z kilku stylów, odrębnych, łączących się w jedno, bardzo miłe i zaskakująco spójne tworzywo, jedną historię. Brzmienie tak pełne w swojej niejednorodności także pod względem tego, jakie odczucia przynosi i które z emocji porusza. Słodko-gorzka mikstura tkliwości i pożądania. Melodia, która łaskocze uszy, ale która jednocześnie składa wokół nich zmysłowe pocałunki. Blisko 7 minut błogości, zanim na stronie B ponownie rozbrzmi beztroskie rock’n’rollowe brzdąkanie.

 

2. The Queen Is Dead

Mimo awersji, jaką za sprawą swoich skrajnych poglądów wzbudza dzisiaj w wielu frontman grupy The Smiths, sentyment do jego twórczości wciąż zdaje się mieć znacznie większą siłę. Jak napisał Nick Cave na swoim blogu: [Morrissey] stworzył oryginalne i charakterystyczne dzieła o niezrównanym pięknie, które długo przetrwają jego ofensywne polityczne wystąpienia.

To fakt, spuścizna grupy opartej na duecie wspomnianego już wokalisty Stevena Patricka Morrisseya oraz znakomitej gitary Johnnego Marra, to niezwykły tom poezji, oprawiony w brzmienia decydujące o kształcie brytyjskiego indie rocka, którego pierwszym rozdziałem okazało się właśnie The Queen Is Dead. Fenomenalnie eksponowane emocje być może wyłaniały się z  twórczości grupy tym wyraźniej, że podawane były w formie niewinnych piosenek chłopców w luźnych koszulach, z kwiatkiem za uchem, niezdarnie wymachujących rękami. Autentyczności dodawały teksty jednocześnie proste i podważające sens egzystencji i ta dziwnie pociągająca apatia, której towarzyszyła nieprzerwanie swoista nieznośna lekkość bytu. Podczas gdy wydaje się, że to granie od niechcenia, słyszymy, że jednak wyziera z niego rozdarcie. Kołyszemy się beztrosko, ale chce nam się płakać. I jest to w pewnym sensie magiczne.

 

3. Infected

Drugi album formacji The The wpisuje się idealnie w dzisiejsze warunki nie tylko ze względu na tytuł, ale także ze względu na to, że warto mu poświęcić trochę czasu. Teraz mamy go przecież bez liku. Po dodaniu alternatywnych wersji utworów oraz bonus tracks do wysłuchania jest dość sporo, ale ta składanka jest jak ulubiony serial, za sprawą którego z zapamiętaniem oddajemy się binge-watchingowi i nie omieszkamy pozwolić sobie na kilka rewatchów tego samego sezonu.

Płyta w rzeczy samej infekuje, ale w taki sposób, że miło być zarażonym. Ból głowy spowodować może jedynie zbyt wiele obrotów lub inne gwałtowne taneczne ruchy, do których zmusza ten unikatowy akompaniament. Innym skutkiem ubocznym mogą być lekkie mdłości, ale to jeżeli słuchający uczulony jest na prawdę, jako że bezkompromisowe teksty nie są zawsze najwygodniejsze. Notowano także nadpobudliwość, wywołaną być może euforycznym doświadczeniem słuchania tak wielu instrumentów w harmonijnej symbiozie.

Krytycy zauważyli, że choć perspektywa wydania albumu kipiała sukcesem już od pierwszych wydanych singli, tym razem muzyka pozbawiona była niepotrzebnej pychy i popisowości, charakterystycznej dla pierwszego krążka grupy. Dzięki owej pokorze lidera (Matta Johnsona), The The wypracowali nie tylko atrakcyjne, ale także dojrzałe i przemyślane brzmienie.

 

4. Strange Times

Dziwne czasy to też całkiem trafna nazwa: niezależnie od kartki w kalendarzu, czy też raczej daty na wyświetlaczu, zawsze aktualna. Czasy są zawsze nazywane dziwnymi, bo mamy niezbywalną tendencję do wynoszenia przeszłości na piedestały. Kieeedyś to było.

Trudno się jednak kłócić z takim podejściem, kiedy słyszymy muzykę taką, jak ta tworzona przez zespół The Chameleons. Można z czystym sumieniem stwierdzić, że w swoich latach tworzyli jeden z głównych filarów manchesterskiego rocka, nie zapominając o wybitnych muzycznych potomkach tego miasta (wspomniani wcześniej The Smiths czy legendy takie jak Joy Division i Buzzcocks). Sam album Strange Times miał także bezpośredni wpływ na twórczość Oasis, jak przyznają członkowie innej kultowej grupy z tego samego zakątka Anglii. Niestety dla braci Gallagher, brzmienie Kameleonów okazało się raczej niepodrabialne.

Lider zespołu, Mark Burgess stwierdził, że była to najlepsza liryczna praca, jaką wykonał z zespołem i niektóre z najlepszych występów wokalnych oraz […] że Kameleony naprawdę zaczęły dojrzewać i iść do przodu dzięki temu albumowi.

Miał rację, bo to właśnie tym akcentem grupa zaczęła się wyłaniać spośród innych i jawić jako godny kontynuator tradycji dobrego brytyjskiego postpunka. Well done.

 

5. Album

Może z powodu tego, że John Lydon (albo Johhny Rotten, jak kto woli) znany jest z niecodziennych pomysłów i raczej bezkompromisowego, buntowniczego usposobienia, artysta musiał zaproponować coś zabójczo przeciętnego, by faktycznie zadziwić i zwrócić na siebie uwagę. Toteż oprawa piątego albumu formacji, którą stworzył po upadku Sex Pistols, jest dobitnie zwykła, wręcz oryginalna w wymiarze swojej nieoryginalności. Owa składanka utworów Public Image Ltd. ukazała się pod wieloma nazwami. W zależności od formatu można było ją kupić jako kasetę (Cassette), płytę (Compact Disc) lub po prostu Album, wszystkie w szaroniebieskiej barwie bez żadnej widocznej oznaki kreatywności. A może?

Jałowość i szarość krążka kończyła się jednak na owym marketingowym chwycie Lydona, jako że jego zawartość wybucha słuchaczowi w twarz. Co zaskakujące, nie jest to jednak ten agresywny, brudny (acz bezbłędny) punk, który znamy z Sex Pistols. To granie równie świetnie skrzywione, ale jednak z nutką wyrafinowania.

Legendy, wywodzące się z autobiografii samego Johnnego, głoszą, że podczas prób zawitał do niego Miles Davis (później artysta mówi raczej o Ornette Coleman), twierdząc, że pasja w  wokalu Lydona jest taka sama jak ta w trąbce ikony jazzu. Muzyk uznał owe słowa za cud, największy komplement w jego karierze. Biorąc pod uwagę rozbieżność brzmienia obydwóch panów, historia ta jest faktycznie niewiarygodna, ale nie można jej odmówić uroku.

 

6. Nowa Aleksandria

Czerwony album Siekiery to upojenie. Pijani od słów jesteśmy, odurzeni brzmieniem. Zaabsorbowani, nieobecni. Zadziwieni, omamieni. Przytłoczeni, zdegustowani: zachwyceni.

Nowa Aleksandria nie jest na każdą okazję, wydaje mi się też, że nie jest dla każdego. Szkoda. Jedno z największych osiągnięć polskiej sceny w ogóle. Ludzie, co za jakość… Chyba się zapominam, wybaczcie. No, to trzeba posłuchać.

 

7. Rembrandt Pussyhorse

Kolejny krążek z wyrafinowaniem na pozór ma niewiele wspólnego. Jest to muzyczna emanacja całej zwierzęcości, która tkwi w człowieku, esencja całej ludzkiej ohydy, wyeksponowanie najbardziej niekomfortowych tabu. I płyta ta nie jest dobra z tego względu, że bunt był wówczas taki atrakcyjny. Na rynku wciąż było miejsce dla bezmyślnych bandów, złożonych z wrogo nastawionych do salonów fryzjerskich nonkonformistów w podartych portkach, którzy do zaoferowania mieli wycie do zdeformowanego przez LSD księżyca. Butthole Surfers wyróżniało to, że grzmili, wyli i walili z intrygującą inteligencją.

Poza tym album ten to zbiór eksperymentów w zakresie doboru instrumentów oraz nakładania na siebie nietypowych, pogłosowych ścieżek dźwiękowych, włącznie z kwestiami mówionymi, czy też wręcz szeptanymi. Muzycy w jednym z utworów wykorzystali taśmę z nagraniem warczącego pitbulla („Mark Says Alright”). W efekcie psychedelia na najwyższym, niepokojącym poziomie. Organy, skrzypce i klawisze w punkowej aranżacji ciekawią, kontrola nad tempem pozwala na manipulujacje gorączkowym klimatem, przerzucając słuchacza na przemian z worka na śmieci do całkiem przyzwoitego, może jedynie trochę obskurnego, klubu muzycznego.

Kreatywność, jakość mimo abstrakcji i autentyczność we wzbudzanym wstręcie (czy też zachwycie, jak kto woli) czyni ekipę Butthole Surfers czymś znacznie więcej niż casualową grupą punków.

 

8. So

Zabawne czy zaskakujące wydać się może przeskoczenie z BHS na Petera Gabriela, gdyż amplituda normalności sięga w przypadku takiej zmiany zenitu. Jest to jednak fantastyczna metoda na błyskawiczne odprężenie zmysłów, niemal masaż dla naszych bębenków. I to bez poczucia winy, bo brzmienie So jest naprawdę kojące i tak przyjemnie… ładne.

Album ten charakteryzuje co prawda znacznie większa łagodność niż w przypadku dotychczasowej twórczości artysty, ale muzyk sięga po innego rodzaju eksperymenty. Tym razem interesuje go raczej geografia brzmień, sięga bowiem po melodie afrykańskie, brazylijskie i dalekowschodnie, umiejętnie, pomysłowo i przekonująco wkomponowując je w kształt europejskiego artpopu i nadając mu coś w rodzaju soulowego zabarwienia.

Jeżeli chodzi o sam wokal Gabriela, szczególnie trafnie określił go Jon Pareless z nowojorskiego „Timesa”, mówiąc o ciepłym brzmieniu głosu pozbawionego wieku, ziarnistego, ale nie bluesowego, głosu jakiegoś starożytnego żeglarza opowiadającego o katastrofach na morzach, które przepłynął.

Ten album to jednocześnie przyjazny i niebanalny zapis twórczości muzyka wrażliwego, świadomego, inteligentnego i dojrzałego. Musiał zatem wiedzieć, że z Kate Bush zabrzmi tak uroczo, że aż chce się dołączyć do jego podróży.

 

9. Medusa

Clan of Xymox to kolejny z członków rodziny 4AD, tajemniczej i eterycznej, acz uwodzącej.  Zespół jednak, chociaż faktycznie charakteryzuje się powyższymi, okazał się czymś w rodzaju czarnej owcy, nie tylko ze względu na swoje holenderskie pochodzenie. Raczej z powodu obranego kierunku, znacznie mroczniejszego i industrialnego niż ten reprezentowany przez formacje takie jak Cocteau Twins. Być może dzięki temu właśnie kierunkowi możemy dzisiaj w ogóle mówić o dark wavie, którego grupa jest bezsprzecznym prekursorem.

Medusa to utwory na pewno nie odświeżające, ale wybitnie świeże, wychodzące poza margines swojej dekady. Muzyka zespołu jest dzika i elegancka jednocześnie, pełna wyszukanych niedopowiedzeń, nienachalnie mroczna, doniosła, ale nie wyniosła. Momentami brzmi teatralnie, a nawet epicko. Cieszmy się zatem z przywileju możliwości posłuchania czegoś, co niepokojąco jawi się jako wyższe.

Do dzisiaj Clan of Xymox to inspiracja dla rozwijających się zespołów postpunkowych, co wyraźnie słychać dzisiaj na przykład u She Past Away czy Lebanon Hanover.

 

10. Throwing Muses

Może i Throwing Muses to mniej wyróżniająca się siostra we wspomnianej już wcześniej familii 4AD, ale jest tak samo urzekająca. Znacznie słodsza, ale równie sprytna, może trochę bardziej uprzywilejowana, bo ciesząca się szerszym uznaniem, wyrażonym chociażby w pięciu gwiazdkach od AllMusic.

To w rzeczy samej niezwykle udany debiut, w dużej mierze za sprawą temperamentu znakomitej wokalistki i autorki tekstów Kristin Hersh. Dzięki niej muzyka Throwing Muses jest kobietą. Charakterną babką z krwi i kości, której nie brakuje punkowej energii, ale też poczucia smaku i estetyki, której wypada, bo wie jak.

Za szczególnie udany tekst z debiutanckiej płyty uważam ten do „Vicky’s Box”. Lubię to, jak jest zgrabnie nieprzyzwoity.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *