Nie ma lepszego nauczyciela niż choroba

fot. Saleh Almoqaibel (flickr.com)

fot. Saleh Almoqaibel (flickr.com)

Cioci się przyśniłaś, a do mnie nie przyszłaś? Poczułem się urażony jak rozkapryszone dziecko. A ty tego samego dnia przekornie wróciłaś do domu. Byłaś pogodna jak zwykle. Uściskałem cię tak gwałtownie, że aż się przewróciliśmy. I wtedy czar prysł. Poszedłem do twojego pokoju, który teraz jest pusty. Zrozumiałem, że zostały już tylko wspomnienia. Siadając na łóżku, skryłem twarz w dłoniach.

Artur

Pielęgniarka pracująca na oddziale dziecięcym, kobieta pełna życia, zawsze uśmiechnięta. Matka trojga dzieci. W pracy znana ze swojej łagodności i dobroci. Poza murami szpitala problemy rodzinne na porządku dziennym. Separacja, kłótnie z dziećmi, ciągła krytyka ze strony rodziny, stres. Nie miała z kim porozmawiać, więc rozmawiała z Bogiem. Odwiedzała Go w kościele kilka razy w tygodniu. Wiara dawała ukojenie, pozwalała pogodzić się z ciężkim życiem, uczyła pokory. Osiem lat temu pojawił się jednak pierwszy impuls, który kazał coś zmienić. Sygnał, że nikt na Ziemi nie trwa wiecznie, a nazywamy go nowotworem.

Operacja przypieczętowana chemioterapią. Po dwuletniej rehabilitacji powrót do pracy. To jeszcze nic poważnego, więc rodzina szybko zapomina o chwilowej niedyspozycji. Mijają lata, problemy wciąż się piętrzą, choć w rodzinie Artura pozostaje znikoma rysa, przypominająca o kruchości życia. Trzeba delikatniej rozmawiać z mamą, a konflikty jak najszybciej zażegnywać. Rodzice jakby częściej rozmawiają, więc jednak coś się zmieniło.

Na początku 2014 roku przyszła pora na sprawdzian z pokory, której mama była wieloletnią studentką. Nie brałem tego na poważnie, przecież w tym wieku każdy może mieć problemy z kręgosłupem. Badania wykazały, że nowotwór daje przerzuty do kości. Mama wyjechała do siostry na Śląsk i tam rozpoczęła chemioterapię. Gdy okazało się, że leczenie bardziej wyniszcza, niż pomaga, trzeba było podjąć kolejną ważną decyzję. Zbiórka pieniędzy i wyjazd do Frankfurtu. Tam najbardziej obiecujące w dziedzinie onkologii, ale wciąż eksperymentalne leczenie immunologiczne. Rodzina desperacko walczy o życie kobiety, a ona sama pokornie przyjmuje, że najwyższy czas wywiesić białą flagę i zakończyć wojnę.

Wchodzę do zadymionego pokoju Artura i patrzę w jego przeszklone oczy. Jak sobie z tym radzisz? Otóż, nie radzę. Uciekam w zapomnienie, jednak przykre myśli wciąż wracają. Byłem na wielu pogrzebach, zawsze współczułem osobom, które straciły bliskiego, ale oschle na to patrzyłem. Uważałem, że jakoś sobie poradzą. Dopiero po własnym doświadczeniu zrozumiałem, że samemu jest bardzo ciężko. Marzę o osobie, która będzie przy mnie i będzie mi pomagać w trudnych chwilach, ale póki co nie ma nikogo takiego… Czuję odpowiedzialność za rodzinę, muszę podtrzymywać ich na duchu. Przecież nie mogę się załamać, nie w moim wieku. Jeszcze całe życie przede mną. Tylko ciężko żyć ze świadomością, że przysporzyłem jej tylu problemów. Moja wiara przez to upadła. Chodzę do kościoła i często odwiedzam ją na cmentarzu, ale robię to bez przekonania. Mam nadzieję, że jeszcze z nią porozmawiam, bo od momentu, w którym jej zabrakło, nie mam komu się zwierzyć. Próbowałem rozmawiać z kolegami, ale trudno się otworzyć, bo oni mnie nie rozumieją i nie wiedzą, co powiedzieć. Jestem zdany sam na siebie. To wydarzenie nauczyło mnie, żeby nie myśleć o przyszłości, bo jesteśmy tylko odpadami, które kiedyś trafią do kosza. W sercu noszę słowa matki: „Nigdy się nie poddawajcie. Nawet kiedy będzie trudno i nawet jeśli nie odnajdziecie właściwej drogi, to kiedyś nadejdzie dzień, w którym na nią wkroczycie.”.

fot. José Luis Mieza (flickr.com)

fot. José Luis Mieza (flickr.com)

Magda

W rodzinie Magdy panuje harmonia. Oczywiście czasami nie było lekko, ale wtedy cała piątka radziła sobie z problemami wspólnie i tym sposobem wychodzili z opresji obronną ręką. Tata to głowa rodziny. Sprawa niepodważalna, aż do momentu, w którym jego żona dostaje wynik mammografii: jest guz. W tym wszystkim, co się działo, nie było dobijające to, co się wydarzyło, tylko to, co mogło się stać. Miałam scenę pogrzebu przed oczami. I wciąż mam świadomość, że to może nadejść. Pozostał strach o swoje zdrowie i strach, że wiem, jak umrze moja mama.

Biopsja nie wykazała komórek nowotworowych, więc ostateczny werdykt mógł paść dopiero podczas operacji. Lekarze z góry ustalili zasady gry: jeśli obudzi się pani bez węzłów chłonnych, to nowotwór. O wycięciu tkanki dowiedziała się po zabiegu, przy całej rodzinie. „Ach, no tak” – niewymowny spokój, jakby właśnie zapomniała jakiegoś drobiazgu z domu. Co się czuje w takiej chwili? Nic. To najwyższa pora żeby zacząć działać, a nie myśleć. Radioterapia w Bydgoszczy, 10-minutowe naświetlania codziennie przez cztery tygodnie. Póki co, jest dobrze, nawet nie było uciążliwych skutków ubocznych. Nie robiła wokół siebie szumu, po cichu, bez narzekania odcięła się od emocji.

Domownicy na czas chemioterapii zawiesili wszelkie sprzeczki. Magda sama przyznaje, że traktowała mamę jakby była z porcelany. Bałam się, że jak jej dotknę, to się rozpadnie. Jakby jakiekolwiek niewłaściwe zachowanie mogło przyczynić się do rozwoju choroby. Dopiero miesiąc po zakończeniu leczenia dotarło do mnie, że mama jest chora, bo kiedy to wszystko się działo, tłumaczyłam sobie, że muszę być twardzielem. Życie dało mi ważną lekcję. Z tej sytuacji można wyjść na dwa sposoby: albo słabszym, albo silniejszym. Od początku miałam tę świadomość i to mnie umocniło. Mądry jest ten, kto wyciąga wnioski i uczy się życia na tej chorobie. Niektórzy zadają sobie pytanie, gdzie w takich momentach jest Bóg. Już dawno znałam odpowiedź. Bóg to bardzo surowy i wymagający nauczyciel. On mówi: nieś swój krzyż. On mówi, że ci, którzy cierpią, będą pierwsi w niebie. I ja modliłam się o zdrowie mamy, więc teraz mogę powiedzieć, że to Jego zasługa. Ale co, jeśli modlitwa by nie poskutkowała? To jest niby choroba, która uszlachetnia, ale często obiera ludzi z resztek godności, zabiera całe człowieczeństwo.

Co będzie dalej? „Nie wiem. To jest taka choroba, o której nie można powiedzieć, że raz na zawsze odeszła i zostawiła nas w spokoju, bo nawet jeśli odejdzie z jednym człowiekiem, to może pozostawić swój ślad w genach, a już na pewno w pamięci pozostanie obraz odejścia osoby. Pamiętam jak umierał twój tata i…”. Obydwie milkniemy i patrzymy na siebie ze łzami w oczach. Zmieniam temat, bo przecież nie o mnie rozmawiałyśmy.

fot. Wioletta Gołębiewska

fot. Wioletta Gołębiewska

Julia

Cztery lata temu straciłam dziadka, a tata – ojca. Miał raka płuc czwartego stopnia. Co kilka dni jeździliśmy na cmentarz, by z nim porozmawiać i zapalić świeczkę. Kiedy 31 lipca 2012 roku karetka zabrała tatę z pracy do płockiego szpitala, miałam przeczucie najgorszego. Tato, co czujesz? Ból głowy nie do zniesienia i słodko-kwaśny zapach w nozdrzach, przez który mam nudności i jest mi słabo. Musi pan zostać na oddziale. Mama od początku wiedziała, że wstępne badanie wskazuje na guza mózgu, ale nie chciała mi tego powiedzieć. Zaczęłam szperać w Internecie i dotarłam do nazwy: glejak wielopostaciowy. Najbardziej złośliwy nowotwór.

Odwiedzaliśmy tatę codziennie na oddziale neurologicznym w Płocku. Najbliższa rodzina i ta dalsza, przyjaciele i znajomi. Każdego dnia przez salę przewijała się spora liczba osób. Wszyscy robili dobrą minę do złej gry, a on próbował nas pocieszać swoimi żartami. Pielęgniarki szanowały i lubiły tatę za pogodę ducha, całkowicie zresztą nieadekwatną do sytuacji. Przeczuwał, że to jego ostatnia droga, ale nie okazywał tego. Mimo wyczerpania fizycznego i psychicznego, martwił się tylko o swoich bliskich. Znany z werwy i ogromnej siły perswazji, próbował wszystkich przekonać, że wygra z nowotworem. Byli na pewno i tacy, którzy mu uwierzyli. Mieli podstawy, przecież Czarek potrafi załatwić wszystko. Wydawałoby się, że tam, gdzie jest życie, nie powinno być śmierci, ale pierwsze ciągle przypomina o swojej nierozłącznej przyjaciółce.

Po pobycie w Płocku wrócił do rodzinnego miasta. Jak zawsze konkretny – trzeba przecież załatwić sprawy związane z testamentem, majątkiem, nawet pogrzebem… Spędzaliśmy dni na jeżdżeniu do starych znajomych. Chciał się pożegnać ze wszystkimi. Było w nim coś sprzecznego. Z jednej strony godził się na to, co przynosi mu życie. Z drugiej, z determinacją powtarzał „wygram swoją ostatnią walkę”. Siostra taty i jego przyjaciele rozsyłali wyniki badań do klinik neurochirurgii całego świata. Każda odpowiedź brzmiała jednakowo: nie możemy operować ze względu na wielkość i położenie guza. Wynik badania histopatologicznego potwierdził moje obawy. Pozostała wiara w cud, dosłownie. Chyba nie muszę mówić, że cud nie nadszedł.

Tata był niedowiarkiem. Wpłynęło to w znacznym stopniu na moje postrzeganie wiary i Kościoła. Ale przed śmiercią zdążył pojednać się z Bogiem. Dzięki temu wciąż wierzę, że jeszcze kiedyś z nim porozmawiam. Odszedł w Godzinę Miłosierdzia Bożego – czuję, że to jest jakiś znak. W pamięci utkwiły mi jego przestrogi: „zobaczysz, kiedyś będziesz chciała ze mną rozmawiać, a wtedy już ci nie odpowiem.”. Nie sądziłam, że to nadejdzie tak szybko, przez co nie zawsze doceniałam jego obecność. Mówił, że zobaczenie mnie z indeksem jest jego największym marzeniem. Pewnie też nie sądził, że nie zdąży doświadczyć dumy z pierwszego tytułu naukowego swojej jedynej córki. Pamiętam, jak leżał w Szpitalu Onkologicznym w Warszawie. Zajrzałam do jego telefonu i zauważyłam, że skasował mój numer. Tato, masz mi coś za złe? Wtedy narysował na ekranie serce, i telefon automatycznie połączył go ze mną. Powiedział „Ty jesteś moim sercem.”. To chyba znaczy, że nie do końca umarł. Przecież wciąż żyje jego serce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

pięć − 2 =