Taniec z belkami, czyli jak zabić narciarskie święto

fot. facebook.com/Berkutschi.Skijumping/

Genezą miłości do skoków narciarskich jest oglądanie jak najdalszych odległości osiąganych przez zawodników, czego najlepszym odzwierciedleniem jest popularność konkursów na skoczniach mamucich. To właśnie loty są postrzegane jako największe narciarskie święto. W ostatni weekend w Oberstdorfie na Heini-Klopfer-Skiflugschanze miało się właśnie takie odbyć. Miało, ale zostało w znacznej mierze zniszczone.

U samych podstaw sportu jako widowiska leży chęć oglądania jak zawodnicy przesuwają granice ludzkich możliwości – tego, jak coraz szybciej biegają, wyżej skaczą, dalej rzucają.

Tymczasem jury doszło do wniosku, że to nie tędy droga i ustaliło nową niepisaną zasadę: jeśli jakiś skoczek poszybuje daleko, należy obniżyć belkę o jedną pozycję startową albo dwie. To już wedle samopoczucia.

A o tym, że ono u sędziów bywa zmienne, mogliśmy zaobserwować chociażby w sobotę, kiedy podjęto decyzję o obniżeniu belki o dwie pozycje, tylko po to, aby po chwili refleksji podnieść ją o cztery. Brzmi jak kuriozum? Nie, tak wyglądają nowe standardy, bo taniec z belkami pojawia się notorycznie.

Oczywiście pracownicy FIS-u będą się zasłaniać tym, że robią to z troski o bezpieczeństwo zawodników. W końcu powinno stać się dla nas czymś zrozumiałym, że bezpieczne lądowanie w okolice 220 metra jest dużo bardziej ryzykowne od maksymalnie przedłużanych lotów kilka centymetrów nad zeskokiem. Ciekawe tylko, czy Daniel Huber, kończący konkurs z rozbitą twarzą, zgodziłby się z tą wersją.

Nie mówiąc już o tym, że profile skoczni są skonstruowane w taki sposób, aby jak najbardziej zminimalizować szanse zrobienia sobie krzywdy przy dalekim skoku. W takich okolicznościach obniżanie belki bez większej potrzeby jest działaniem zarówno antysportowym, jak i antypromocyjnym. W końcu trudno o lepszą reklamę tej dyscypliny od konkursów w Planicy z 2005 roku czy Vikersund z 2017, gdzie mieliśmy regularną walkę o rekordy.

Ale to już nie pierwszy raz, kiedy FIS się gubi i obiera zły kierunek rozwoju skoków narciarskich. Przyzwolenie na technologiczny wyścig zbrojeń w połączeniu ze zwiększającymi się wymaganiami odnośnie obiektów, uczyniły skoki narciarskie bardziej profesjonalnym sportem, ale jednocześnie pogłębiły różnice między bogatymi a biednymi nacjami. Później mamy zdziwienie, że tylko 7 reprezentacji bierze udział w drużynowym konkursie mistrzostwach świata.

FIS przez swoje głupie decyzje już zabrał biedniejszym krajom szanse na równą rywalizację z czołówką. Teraz federacja podchodzi dużo bardziej demokratycznie, chcąc odebrać radość wszystkim zawodnikom i kibicom bez względu na narodowość.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

czternaście − dziewięć =