„Dzieci to przytłaczająca odpowiedzialność” – recenzja filmu „Córka”

fot. materiały dystrybutora

„Córka” stawia kobiety na pierwszym planie, w świecie, przystosowanym dla nich do bycia tłem. Gdzie ważne jest, by były wszystkim dla wszystkich, ale mogą już być niczym dla siebie, bo przecież taka ich rola. Tylko czy kobieta musi się na nią godzić?

Film w reżyserii weteranki kina, jednak debiutantki za kamerą, Maggie Gyllenhaal, jest adaptacją poczytnej powieści o tym samym tytule autorstwa Eleny Ferrante. Opowiada historię profesorki włoskiej literatury, Ledy Caruso. Przyjeżdża ona na grecką wyspę Kyopeli, by odpocząć pośród szumu morza, śpiewu cykad, okraszana dużą dawką witaminy D. Wynajmuje domek w centrum nadmorskiego miasteczka. Z rana przyjeżdża na plażę, by móc w spokoju dać się porwać literaturze oraz lodom w rożku kupionym w pobliskim barze. Jednak sielankowy nastrój znika, gdy pojawia się amerykańska, wielodzietna rodzina plażowiczów, zagłuszająca dźwięki pięknej śródziemnomorskiej natury. Uwagę Ledy zwraca w szczególności młoda kobieta Nina oraz jej kilkuletnia córka Elena. Z początku niewiadomy jest powód, lecz i tak poprzez ekran widz wyczuwa powoli otwierającą się starą raną, która z każdą kolejną sceną, będzie coraz mocniej dawała głównej bohaterce o sobie znać. Będzie dawała również widzowi, bo drugim torem narracji przebiegają w filmie retrospekcje z życia Ledy – a konkretnie z jej macierzyństwa.

O TYM CO POMIJANE

fot. materiały dystrybutora

W tym filmie żongluje się strachem. Nie tylko poprzez znakomicie kreowaną przez Gyllenhaal atmosferę mroku, z którego nie wiadomo co się wyłoni. Lecz również przez to, o czym ta historia opowiada w ogóle. Bo opowiada o tym co niewygodne, kontrowersyjne i przemilczane.  O kobiecie wyrwanej ze społeczno-kulturowego kontekstu, który korzenił się od pokoleń. O matce, dla której urodzenie dzieci nie było życiowym sukcesem, tylko wpadnięciem w schemat, a może próbą jego zmiany. Bo wiemy, że sama bohaterka nie widziała w swojej matce autorytetu. W jednej ze scen, gdy mąż Ledy, Joe, informuje ją, że jeśli znów wyjedzie, zawiezie dziewczynki do jej mamy, bo sam nie daje rady, ona wybucha, bo nie chce, by na córki przelały się metody wychowawcze, które sama uważa za nieudane. Jako argument podaje, że jej matka nie ma nawet żadnego wykształcenia. Na co jej mąż odpowiada: „co z tego?”. No właśnie, co z tego…

Nastrojowości dodaje naturalne światło, które pozwala na lepsze doświadczenie uroku pór dnia w miejscu, gdzie słońce świeci długo i wysoko, a wieczory błyszczą przez uliczne latarnie i otwarte do późna restauracje. Taki obraz przeplata się na ekranie z cudowną ścieżką dźwiękową stworzoną, w głównej mierze, przez: Dickona Hinchhiffa, tworzącego już muzykę do takich filmów jak „Locke” czy „Zatrzyj Ślady”, i Monikę – grecką wokalistkę z czterema studyjnymi albumami na koncie; dodającej cieni – wraz z wychodzącymi na pierwszy plan ostrymi szarpnięciami strun skrzypiec, w momentach podwyższanej adrenaliny oraz blasku – gdy to pianino pozostaje akompaniamentem dla greckich krajobrazów, mających być  przerwą na odciążenie widza z wiszącego, w powietrzu sali kinowej, napięcia.

DAMSKA PERSPEKTYWA

Co ujmujące, ale i niezwykle ważne to opowiedzenie tej historii z damskiego punktu widzenia, który przejawia się i w samej produkcji, za którą odpowiedzialna pod względem scenariusza i reżyserii jest Gyllenhaal, jak i w ekranowej narracji. Te pokłady wrażliwości wymieszanej z odwagą oraz stanowczością względem przekazywanej w obrazie fabuły, tworzą seans wyzwalającym głosem dla każdej kobiety, potrafiącej w tym filmie odszukać siebie.

fot. materiały dystrybutora

Znakomita Olivia Colman już nie udowadnia, tylko potwierdza, że z każdej roli, którą przyjmie, wyciśnie w całości to, co najlepsze dla filmu. Znakomicie przedstawia błyskotliwą i dojrzałą, kobietę, będącą dla siebie samej i sterem, i żaglem, jak w łódkach przepływających przy plaży, na której wypoczywa. Dostrzegającej swoje odbicie w Ninie, która, tak jak ona kiedyś, wydaje się przygnieciona macierzyństwem. Colman genialnie kieruje postacią na ekranie, nie pozwalając widzowi na to, by mógł jej współczuć i kibicować czy też krytykować i cieszyć się z powrotu nękających ją wspomnień. Ta postać nie przeciąża żadnej szali, nie wyrabia widzowi opinii. Przedstawia skrajny przypadek matki. Skomplikowanej, złożonej, nietrafiającej w klucz odpowiedzi dla tradycyjnego schematu rodziny i życia, w który i tak wpada. Dlaczego? Tego nie wiemy, bo wątki retrospekcji, nie obejmują czasu, który dałby na to pytanie odpowiedź.

Na uznanie zasługuje też Leda z przeszłości, w którą wciela się Jessie Buckley. Jej postać, mimo iż jest młodszą wersją tej granej przez Colman, wydaje się osobną bohaterką, bo przedstawia się z innej – nieprzypominającej wypoczywającej na wakacjach profesorki w średnim wieku – strony. Prezentuje matkę, która próbuje połączyć macierzyństwo z pasją. Obowiązki z przyjemnościami. Życie, którym chce żyć, a to, którym musi. W jednej ze scen, gdy wraz z mężem kłócą się o to, które z nich ma zajrzeć do dzieci, on tłumaczy, że pracuje, na co Leda odpowiada: „a ja się duszę!”. I tę duszność w tej postaci widać. Stającą się przyczynkiem zmian doprowadzających do rozstania z mężem i dziećmi. Do bycia kimś, kim się czuje, a nie kimś, kogo udaje.

Dakota Johnson również w tym filmie lśni niczym przybrzeżny piasek, na który padają promienie wakacyjnego słońca. Chociaż na pewno nie jest to kreacja życia, jest to kreacja przekonująca. Widzimy kobietę, której nie potrafimy rozgryźć.  Próbującą utrzymać swoją rolę matki w ryzach, jednocześnie pozwalając sobie na momenty słabości, w których zauważamy trud i zakłopotanie. Słyszymy wątpliwości i strach kłębiący pytania: czy da radę, czy podoła, czy ten moment zachwiania minie. Jest postacią, która idealnie wpasowuje się w mroczną narrację, pozwalającą nam na poczucie się podczas seansu jak na thrillerze psychologicznym, bo Johnson wraz ze scenariuszem owija jej bohaterkę tajemnicą. Głębokie spojrzenia, niezrozumiałe gesty, zwięzłe zdania podszywane są strachem, ale i świadomością łączącej ją z główną bohaterką więzi, która nie wiadomo jak daleko sięga, ale fascynuje samą Ninę jak i widza.

W obsadzie mamy również polski akcent – Dagmarę Dominczyk. W filmie jednak nie gra Polki, tylko ciężarną bratową Niny, Callie, która nie może doczekać się przyjścia na świat swojego dziecka. Ta postać różni się od pozostałych przykładów kobiet-matek na ekranie. Czuć, że widzi siebie w tej roli. Że możliwość zostania rodzicem, daje jej poczucie spełnienia. Wydaje się w tym poczuciu beztroska, a przede wszystkim świadomie chcąca to dziecko posiadać. Jest otwarta i bezpośrednia. Reprezentuje tradycyjny matczyny obraz. Co w zestawieniu z Ledą stawia je po dwóch stronach spektrum. W scenie, kiedy Callie pyta się jej,  jak to jest, że ona nie pamięta konkretnych wydarzeń z życia swoich córek, bo przecież to nie możliwe, główna bohaterka odpowiada: „Skąd wiesz, znasz to z autopsji?”. Ten moment pokazuje, zderzenie sprzeczności – dwóch różnych perspektyw, dwóch różnych kobiet, które obie łączy tylko macierzyństwo, niebędące jednak, wbrew łamanym w filmie co rusz pozorom, wystarczającym spoiwem.

BEZSTRONNA OPOWIEŚĆ 

fot. materiały dystrybutora

„Córka” to wypowiedzenie tego, co wydawało się nieprzyzwoite do wypowiedzenia. To przedstawienie lęków każdej kobiety, która boi się nie widzieć siebie jako matki. Każdej matki, którą macierzyństwo momentami przytłacza, wypala, przeraża. Którą szufladkuje i zamyka pod kluczem, nie pozwalając wyjść. Bohaterka jednak wychodzi, opuszczając przy tym na parę lat córki. Ten seans jednak nie ocenia. Staje się transparentny wobec zadawanych pytań i otrzymywanych w nim odpowiedzi. Utrudnia widzowi zbudowanie opinii o głównej bohaterce i jej postępowaniu, nie przedstawiając całego kontekstu jej relacji z dziećmi, z byciem żoną czy córką. Nie oskarża i nie określa, kim jest dobra, a kim zła matka, a pokazuje, że ta matka jest też człowiekiem, zbudowanym nie tylko z tych pozytywnych cech, lecz również ze słabości i krzywd. Daje do zrozumienia, że macierzyństwo to nie naturalna kolej rzeczy w życiu każdej kobiety. Że bycie matką nie powinno być kwalifikowane jako bezrefleksyjna decyzja, za którą stoi morze schematów przypisywanych kobietom mówiące: „dojrzejesz do tego”, „jeszcze wykształci ci się instynkt macierzyński”, „jeszcze zmienisz zdanie”. To opowieść o tym, jak wmawiane przez pokolenia obowiązki i oczekiwania, gdy są wymuszane, krzywdzą bardziej. Stwarzają świat, który uciska. Tworzą postaci, które nieprzystosowane do odgrywania danej roli, zadają niezamierzony ból, rodzący traumy, bolesne wspomnienia czy nienawiść. Bo, jak to powiedziała Leda: „dzieci to przytłaczająca odpowiedzialność”, z którą, nie będąc jej w pełni świadomym, pewnie trudno jest się zmierzyć. A będąc kobietą, jeszcze trudniej jest się wyrzec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

11 + 3 =