„Pozwalam sobie na uczucia, one nie robią mi żadnej krzywdy” – rozmowa z Anną Wojtyniak

Fot. Facebook (Pracownia Empatii Parasol)

Anna Wojtyniak – jak pisze na swoim profilu na Facebook’u – trenerka Szkoły Trenerów Komunikacji Opartej na Empatii, coach pracujący na Potrzebach, pedagog, nauczyciel języka francuskiego, malarka kobiet tuszem malowanych. Założycielka Pracowni Empatii „Parasol” w Gdańsku. Prywatnie szczęśliwa kobieta, żona, mama. Wierzy w uleczającą moc Empatii. 

Kiedy i w jakich okolicznościach postanowiła Pani założyć Pracownię Empatii „Parasol”?

Pamiętam, że zadzwoniłam kiedyś do mojej koleżanki i ona zaczęła opowiadać mi o swoich smutkach. Powiedziała: „Ania, nieważne, napiję się kielonka i przejdzie mi”. Nie sądziłam, że to by jej wówczas pomogło. Od tego się zaczęło. Stworzyłam grupę około 20 osób – wtedy to były same kobiety. Spotykałyśmy się u mnie w domu. Za każdym razem poruszałyśmy jakiś ważny dla nas temat. Troszeczkę  się przygotowywałam na spotkania, jako osoba, która to organizowała. Potem stwierdziłam, że mam za mało narzędzi, więc zaczęła się moja droga rozwoju. Kiedy ukończyłam Szkołę Trenerów Komunikacji Opartej na Empatii w Warszawie, stwierdziłam, że jestem gotowa do tego, by stworzyć moje miejsce, by zapraszać ludzi do tego, żeby weszli do środka, do siebie. Było to około 6 lat temu – wtedy stworzyłam Pracownię Empatii „Parasol”. Zaczęły się warsztaty, pojawiały się grupy. I tak do dzisiaj.

Skąd pomysł na taką nazwę? Dlaczego akurat „Parasol”?

Trudno stworzyć nazwę. Bardzo długo zastanawiałam się, co to ma być i jak ma się nazywać. Stwierdziłam, że to będzie „Pracownia”, bo kojarzy mi się z miejscem, w którym pracujesz, w którym coś tworzysz. „Empatii”, ponieważ Empatia jest dla mnie jak czysta, źródlana woda (podążając za Panią Anną Wojtyniak, używam wielkiej litery, by podkreślić wagę Empatii w naszym życiu – dop. red.) A „Parasol”, ponieważ chciałam stworzyć takie miejsce, które by było i na deszcz, i na słońce. Możesz w „Pracowni” świętować zaspokojone Potrzeby (wielką literą nobilituję także Potrzeby – dop. red.): być wdzięcznym i cieszyć się tym; a z drugiej strony możesz opłakać Potrzeby, które z jakiegoś powodu są niezaspokojone. W języku francuskim „Parasol” ma dwie nazwy: le parapluie jest na deszcz, le parasol – na słońce. Przeważnie jest tak, że jak ludzie przychodzą, to jest to parasol na deszcz, a jak wychodzą, to już z parasolem na słońce.

Potem pomyślałam, że trzeba by było skrócić i nazywać Pracownię tylko „Parasol”, ale bałam się, że ludzie będą przychodzić po to, żeby kupić parasole. (śmiech) Czasami przychodzą, żeby nauczyć się Empatii dla innych, czyli żeby kupić parasol, a wychodzą z czymś innym: z tym, jak to zrobić, żeby dawać sobie Empatię, żeby zadbać najpierw o siebie.

Jedna z kobiet malowanych tuszem autorstwa Anny Wojtyniak

Czy warto kierować się w życiu Empatią? Czy zachowania empatyczne nie narażają nas na większe zranienia?

Jak chcesz być w relacji, to nie dasz rady być bez ran. Im bliżej jesteś, tym łatwiej być zranionym. Tylko czy wtedy zrezygnować z bliskości? Mnie się kiedyś wydawało, że Empatia to bycie empatycznym dla wszystkich naokoło; bycie tak dobrą, że aż za słodką. Bycie empatycznym to bycie autentycznym, szczerym i dbającym o siebie. Czasami trzeba zwinąć się w kulkę, tak jak jeż. I to jest prawdziwe dbanie o siebie: kiedy wiem, w którym miejscu i w którym momencie mogę otworzyć się tak, żeby nie pozwolić na to, by ktoś mnie zranił. Z różnymi ludźmi będziemy się w życiu spotykać – każdy ma swoją historię, z jakiegoś powodu jest, jaki jest. Dbanie o siebie to najcudowniejsze, co możemy dać w byciu empatycznym. Bardzo ważnym jest, aby w relacji z innymi pamiętać też o sobie i komunikować, kiedy coś mnie zaboli.

W ramach Pracowni prowadzi Pani warsztaty inspirowane metodą Porozumienia bez Przemocy (NVC). Czy takie warsztaty są dedykowane każdemu czy raczej konkretnej grupie osób?

Kiedyś myślałam, że warsztaty są tylko dla kobiet, bo kobietom łatwiej wyrażać uczucia. Może dlatego, że łatwiej nam przyjąć, że kobieta czuje smutek, złość, radość, wstyd, a mężczyzn „wkładamy” w słoik z etykietką: „bez uczuć”. Im dłużej pracuję z Porozumieniem bez Przemocy w Pracowni, tym bardziej widzę, że jest dla wszystkich. Miałam kiedyś sytuację, że do Pracowni przyszła kobieta na dziesięciomiesięczny cykl warsztatów. W trakcie tych 10 miesięcy zadzwonił do mnie jej mąż i powiedział: „Co wy tam robicie, że moja żona jest tak szczęśliwa? Ja też tak chcę”. Empatia dla siebie sprawia, że zaczynamy być szczęśliwi, bo zaczynami siebie widzieć. Potem ci, którzy patrzą na nas, też tak chcą.

Na czym polega Porozumienie bez Przemocy?

Porozumienie bez Przemocy (ang. Nonviolent Communication, NVC) Marshalla Rosenberga jest formą dialogu, na który składają się dwie fazy: Empatia oraz szczere wyrażenie siebie. Dla mnie (bo każdy trener prawdopodobnie będzie miał swoją definicję) to znaczy, że po drugiej stronie jest człowiek. Dla mnie nie jest to metoda, a filozofia życia. Tak właściwie Porozumienie bez Przemocy jest dla mnie jak język. Czasami dla nas zupełnie nieznany, nowy, bo w naszym domu rodzinnym mówiło się inaczej – język, którego chcę się nauczyć. Na początku będę robić bardzo dużo błędów. Nie wszystko będzie działało. Nagle, kiedy zaczynam tym oddychać, tym żyć, to Porozumienie bez Przemocy staje się czymś naturalnym. Wtedy łatwo nazywam to, co się we mnie dzieje i widzę, że po drugiej stronie też jest człowiek, który ma uczucia i składa się tak jak ja z Potrzeb. Łączą nas Potrzeby.

Studiuje też Pani w Wielkopolskiej Szkole Psychoterapii Gestalt w Gdyni. Czym charakteryzuje się ten rodzaj psychoterapii?

Jestem w trakcie uczenia się – kończę teraz 2. rok psychoterapii w nurcie Gestalt. Kiedyś postawiono nam podczas zajęć to samo pytanie: „Co to jest Gestalt?”. Dla mnie najważniejsze zdanie w kontekście psychoterapii w nurcie Gestalt jest to: „Nieważne, co ci zrobili w dzieciństwie, ważne, co zrobisz z tym dzisiaj”. Gestalt jest bardzo zbliżony do Porozumienia bez Przemocy, bo dotyka Potrzeb. Skupia się na tym, co jest w tobie żywe, co czujesz, co się dzieje w twoim ciele. Zanim pomyślę, zanim poczuję, to moje ciało już wie. Tak jak na studiach było: zanim pomyślałam, zanim poczułam, to już wiedziałam po ciele, że boję się egzaminu. Ciało mówi szybciej. Jak zacznę słuchać mojego ciała, zacznę się z nim dogadywać, to ono nie będzie musiało reagować bólem. Gestalt jest czymś bardzo żywym: zajmuje się tym, co tu i teraz.

Jak radzi Pani sobie z organizacją warsztatów w obecnej, pandemicznej rzeczywistości?

Jest to trudny czas. Czasami sobie radzę, a za chwilę już mniej. Dla mnie to jest tak, jakby opadła mgła i wszyscy w tej mgle chodzili. Trudno zobaczyć, co jest dalej – nie widać tego, co dalej. Oprócz tego, że każdy z nas miał swój zestaw lęków, to doszedł jeszcze lęk, który przyszedł z zewnątrz. Można powiedzieć, że każdy z nas „jedzie na rezerwie”. Na początku, kiedy był pierwszy „strzał”, nie wiedzieliśmy, co się dzieje, wszyscy byli przerażeni, czuło się niepokój. Wtedy zamknęłam Pracownię. Wszyscy, którzy uczestniczyli w warsztatach cyklicznych, czekali – jeszcze nie zaczynałam online’u, bo myślałam, że to minie, że potrwa chwilkę.

W pewnym momencie zaczęły rozbrzmiewać telefony. Różne telefony, ale przeważnie był tam bardzo duży poziom lęku. Zaangażowałam się w „telefon pomocowy” z inicjatywy Wielkopolskiej Szkoły Psychoterapii Gestalt. Wtedy pierwszy raz w życiu czułam się jak na wojnie, jak sanitariuszka. Mój numer telefonu i wszystkich ludzi, którzy chcieli pomagać dobrowolnie, udzielając wsparcia psychologicznego osobom szczególnie tego potrzebującym, ukazały się w wielu miejscach. Czasami miałam nawet 3 telefony dziennie. To był mój czas „pierwszej fali”, kiedy skupiłam się na pomaganiu.

Teraz Pracownia jest nadal zamknięta, ale są warsztaty online. Czuję, że już mam przesyt, że już nie daję rady. Po drugiej stronie widzę, że ludzie by chcieli. Ale jak ktoś pracuje 8 godzin dziennie przed monitorem i teraz ma jeszcze wieczorem usiąść, by wziąć udział w warsztatach, to jeśli może, wybiera spacer. Rozumiem to, bo też bardzo chętnie zapisałabym się na wszystkie warsztaty, które mi się podobają, ale już nie daję rady wysiedzieć. Więc są warsztaty online, ale nie ma tego dużo. Teraz skupiłam się bardziej na coachingu i pomocy psychologicznej w nurcie Gestalt. Umawiam się z ludźmi na plaży w Brzeźnie – są to cudowne, piękne spotkania. Są bardzo potrzebne. Nie chodzi tylko o pandemię, ale o to, że w domach gromadzi się bardzo dużo emocji. Kiedyś zostawały one w tramwaju, w autobusie, na uczelni, w barze, na ulicy, w parku. Teraz gromadzą się w domu i się kiszą: nie ma możliwości otworzenia słoika z lękiem.

Co więcej, łatwiej jest wyrazić złość niż lęk. Pamiętam kolejkę przed apteką, gdzie ludzie zaczęli się kłócić. Patrzyłam i wiedziałam, że tak naprawdę nie chodzi o to, że ktoś stanął za blisko w kolejce; że to nie ma nic wspólnego z tym, co się wydarza. Po prostu poziom lęku jest tak duży, że łatwiej wyrazić złość niż powiedzieć w kolejce do apteki: „Przepraszam, ale czuję lęk”.

Fot. Facebook (Pracownia Empatii Parasol)

Czy trudne emocje, które się w nas kumulują, są nam w ogóle potrzebne?

Każde uczucie jest po coś. Wstyd mówi: „Ukryj się”. Lęk mówi: „Uciekaj (bo cię zeżre ten pies, który za tobą goni)”. Smutek mówi: „Zatrzymaj się; zobacz, co u ciebie słychać, spójrz do środka”. Radość mówi: „Coś cudownego ci się wydarza, jakaś ważna Potrzeba jest zaspokojona – świętuj, ciesz się”. Złość mówi o tym, że czegoś bardzo chcesz, a tego nie masz – jakaś ważna Potrzeba jest niezaspokojona. Dla mnie złość jest cudownym uczuciem. Jest jak lampeczka kontrolna w samochodzie, która mówi: „Jak nie zatankujesz, to staniesz na obwodnicy”. Każde z tych uczuć przychodzi po coś. Zawsze na warsztatach pokazuję to w ten sposób: słyszę, że ktoś puka do drzwi, otwieram, a tutaj radość. I mówię: „Super, wejdź! Czekałam na ciebie”. Za chwilę puka ktoś inny, otwieram drzwi, a tam smutek. Mówię: „Nie, ciebie nie chcę czuć”. Potem znowu ktoś puka – tym razem wstyd: „Kurna, nie chcę się wstydzić. Nie, ciebie nie wpuszczę”. Lęk wali do drzwi: „O nie! Lęku nie chcę czuć”. A jak już zaczyna złość pukać, to mówię: „Dziewczynki się nie złoszczą, złość piękności szkodzi: no to, gdzie ja wpuszczę złość?! Przecież będę brzydka wtedy”.

Jest to jak rzeka: jeśli zacznę budować tamy i będę mówić, że czegoś nie chcę czuć, to uczucia nie odpłyną – będą napierać, będą ciągle się dobijać. Nie przeżyte będą we mnie żyć. Pozostaną w ciele. Powinnam pozwolić, by przyszedł np. smutek. Niech przyjdzie i przepłynie, niech obmyje, niech mi pokaże, co się takiego we mnie dzieje, że go czuję. Samo nazwanie uczuć i pozwolenie sobie na ich obecność w moim życiu, sprawia, że one, jak źródlana rzeka, przepłyną i mnie oczyszczą. Pozwalam sobie na uczucia, one nie robią mi żadnej krzywdy. Dopiero kiedy zbudujesz tamę, to uczucia będą w ciebie tak uderzać, że w pewnym momencie ta bariera będzie musiała pęknąć. Tama pęka, kiedy jesteśmy osłabieni, zaczynamy chorować albo mamy bardzo trudne momenty w życiu. Nagle wszystkie uczucia przychodzą i mówią: „No sorry, ale myśmy chciały wcześniej przyjść”.

W jaki sposób rozmawiać o uczuciach? Czy w ogóle należy to robić – może lepiej przepracowywać je samodzielnie?

Każdy ma swój sposób. Jeden w smutku będzie chciał być sam, a inny z kimś. Kiedy mówię, co u mnie słychać, to ci, którzy są ze mną, nie muszą się dzięki temu domyślać. Kiedy czuję smutek, to czuję go w środku, ale niekoniecznie świat będzie wiedział, że to jest właśnie on. Ktoś będzie myślał: „Ania ma focha. Coś ją boli, źle spała, pokłóciła się z mężem, dzieci ją wkurzyły”. Kiedy powiem światu: „Czuję smutek i bardzo potrzebuję teraz bliskości. Jeśli zrobisz to z radością i lekkością, to chciałabym, żebyś mnie przytulił”, to on będzie wiedział, co u mnie słychać. A jeśli ktoś zechce mnie przytulić, to w ten sposób moja Potrzeba może zostanie zaspokojona.

Tak samo jest ze złością. Dla mnie to jest piękne, kiedy mówię moim dzieciom, że czuję złość: zanim „bomba” wybuchnie, mają czas, żeby uciec. (śmiech) Kiedy zdenerwowanie jest wielkie, samo powiedzenie: „Czuję złość, bo potrzebuję odpoczynku. Przyszłam do domu i jest tak wielki bajzel, że nie mam jak do niego wejść”, nikogo „zabija”. To nie rozwali całego świata. Dzielenie się trudnymi uczuciami sprawia, że one nie są całe moje – troszeczkę je dzielę, trochę ci je daję. Nawet, jak ich nie weźmiesz, to będziesz ze mną. Nowak śpiewa: „Rzeczy nazwane po imieniu zmieniają się w oka mgnieniu”.

Porozumienie bez Przemocy to jest Empatia, czyli obecność. W dzisiejszych czasach, najpiękniejszym, co możemy dać, jest stuprocentowa, czysta Empatia. Pamiętam, kiedy zmarła moja najukochańsza ciocia. Poczułam wtedy ogromny ból – jakby mnie coś rozszarpało od środka. Pomyślałam o jej córce – mojej ukochanej kuzynce Mini. Czułam, że jestem blisko niej, ponieważ wiedziałam, jak kochała swoją mamę, i myślałam, co mogę jej dać. Postanowiłam do niej zadzwonić, ale przed wybraniem numeru zastanawiałam się: „No dobra Ania, ale co ty jej powiesz?”. Zadzwoniłam i powiedziałam: „Jestem. Nie wiem, co powiedzieć, nie wiem, co zrobić, ale chcę, żebyś wiedziała, że jestem”. Dałam jej moją obecność. Nie uciekłam, bo bardzo chciałam z nią być w tym trudnym czasie. W trudnych uczuciach, najpiękniejsze, co możemy dać drugiej osobie, to chęć bycia z nią.

Przejdźmy do zupełnie innego, może bardziej przyjemnego uczucia: do miłości. Istnieje 5 języków miłości. Czym one się różnią?

Każdy z nas ma swój język miłości; niekoniecznie jeden: może mieć dwa, czasami trzy. Kiedy odkryję, jaki jest twój język miłości, to będę mogła w tym języku do ciebie mówić. Moim językiem miłości jest dotyk (jestem „dotykowcem”, lubię przytulenie) i wyrażenia afirmatywne (potrzebuję słyszeć komunikaty, że coś dobrze zrobiłam, że komuś się coś spodobało; ważne są dla mnie słowa, które do mnie docierają). Innymi językami miłości są: drobne przysługi, przyjmowanie albo dawanie podarunków oraz dobry czas.

Kiedyś robiłam warsztaty wyjazdowe o pięciu językach miłości dla grupy mieszanej – kobiet i mężczyzn. Zdarzyło się tak, że był tam mąż z żoną. W pewnym momencie ten mężczyzna odkrył, że jego językiem miłości są drobne przysługi. I on mówił do żony tym językiem, tzn.: jak czyścił piekarnik, to wyglądał on piękniej, niż przed kupieniem; jak ona wracała z pracy, dom był wysprzątany na błysk. Jej językiem miłości był dobry czas, czyli wspólne spędzanie czasu. Tylko że on po intensywnym sprzątaniu nie miał siły, żeby np. iść na spacer. Mówili do siebie, ale się nie słyszeli. Kiedy ona odkryła, jak bardzo mąż ją kocha, to się rozpłakała, ponieważ nigdy pedantycznego sprzątania domu nie usłyszała jako miłość.

Jak odkryć, jaki jest twój język miłości? Sprawdź, o co najczęściej prosisz. Kiedy odkryłam, że jestem „dotykowcem”, to teraz o dotyk proszę. Jednocześnie, jeśli wiem, że druga strona ma inny język miłości, to szanuję, że ma inaczej. Należy pamiętać, że po drugiej stronie jest człowiek, który ma inaczej niż ja; który ma inną historię życia.

Jedna z kobiet malowanych tuszem

Gdy przeglądałam zdjęcia na Pani profilu na Facebook’u, absolutnie zachwyciłam się tworzonymi przez Panią obrazami. Czy zamiłowanie do malarstwa towarzyszyło Pani od zawsze? Skąd czerpie Pani inspiracje?

Ukończyłam kiedyś liceum plastyczne, ale nie poszłam na ASP, a w kierunku języka francuskiego. Miałam taki czas, kiedy wyjechałam do Francji i prowadziłam tam pracownię plastyczną dla dzieci w domu dziecka w Le Mesnil St.Firmin. Wykonane prace były później omawiane z psychologiem, żeby zobaczyć, w którą stronę idzie praca z danym dzieckiem. Kiedy dzieci malowały, Guy, z którym tam pracowałam, mówił do mnie: „Ania, może też pomalujesz?”. A ja bardziej lubiłam patrzeć, jak dzieci malują: jak pracują pędzlem i mieszają kolory. Ostatecznie wzięłam tusz i stwarzałam malutkie, pięciocentymetrowe kobiety, które potem chowałam do pudełka. Po pewnym czasie, jak już wróciłam do Polski, to z Ewą i Kasią (koleżankami ze studiów) stworzyłyśmy wernisażo-recital w Pruszczu Gdańskim. Ewa śpiewała, a ja zrobiłam moją pierwszą wystawę z tych małych prac. Wyszłam z szuflady (bo wszystkie małe kobiety mieściły się w szufladzie) i stwierdziłam, że chcę teraz zrobić coś większego. Zaczęłam malować z rozmachem.

Różne emocje się we mnie gromadzą, a kiedy się nagromadzą, muszę malować. Są tacy, którzy biegają, tańczą, gotują, sprzątają, a ja siedzę na podłodze i maluję. Przeważnie wtedy stwarzam 10 kobiet – one sobie troszeczkę schną i potem stwarzam szczegóły. To jest dla mnie czas, w którym „ja” spotyka się „ze mną”.

Dlaczego kobiety, które Pani maluje, wydają się być smutne?

Tak naprawdę różne one są. Niektóre są tak smutne, że mój mąż się ich boi. (śmiech) Różne są momenty w moim życiu, więc jedne kobiety są bardzo smutne, a niektóre naprawdę się uśmiechają. Przeważnie na wernisażach obserwowałam ludzi, którzy patrzą na moje kobiety. Nagle widzę: stoi kobieta i spogląda na namalowaną kobietę, tak jakby z nią rozmawiała. Potem ta osoba opowiada mi, że to jest ona. Zupełnie nie jest podobna zewnętrznie, ale w środku spotyka się ze sobą, patrząc na tę kobietę. Jak jestem sama ze sobą, to nie chodzę uśmiechnięta. Czasami się uśmiechnę, ale bardziej jestem ze sobą w środku i nie wiem, czy potrzebuję się do siebie śmiać. Te kobiety są bardziej w środku niż na zewnątrz i może dlatego nie są „rozchichrane” od ucha do ucha. Maluję dla siebie. Jak ktoś chce spotkać się ze sobą, to może w tych kobietach siebie odkryje.

Jedna z kobiet malowanych tuszem

Od kilku lat nagrywa też Pani krótkie, kilkuminutowe filmiki o życiu i postępowaniu żaby Heleny oraz borsuka Gustawa. Kim oni właściwie są i czego dotyczą ich przygody?

Wiadomo, że żaba Helena to ja – nie będę tego ukrywać. Różne rzeczy się jej wydarzają w życiu. Czasami jestem w stanie zapamiętać daną chwilę, żeby potem nagrać o niej filmik, a czasami to gdzieś zanika w pamięci. Jak mam możliwość, to zapisuję krótkie zdanie, żeby pamiętać, o czym chcę nagrać. Gustaw to kiedyś był mój mąż. Nie jest prawdą, że każda historia dotyczy jego, bo czasami spotykam kogoś, kto dostaje imię „Gustaw”. W każdej sytuacji jestem w stanie znaleźć coś, co później przerobię na historię.

Czy nie miała Pani obaw, by wychodzić ze swoją prywatnością, ze swoimi przemyśleniami, przeżyciami do przestrzeni internetowej?

Kiedy wychodzę w świat, zaczynam istnieć poza Pracownią. A wszystko zaczęło się od tego, że uwielbiałam opowiadać moim synom różne historie, które przeważnie zmyślałam. Bardzo lubię bawić się słowem. Ukończyłam Coaching oparty na Potrzebach z Pernille Plantener. Opowiedziałam jej jedną z moich historii i ona spytała się mnie, dlaczego nie chcę ich opowiadać, dlaczego zostawiam je dla siebie, dlaczego zatrzymuję coś, co mogłoby innym pomóc. Pernille powiedziała, że mam dar opowiadacza. Wtedy stwierdziłam, że owszem, mogę zatrzymać się nad tym, czego nie potrafię (bo nie jestem „opowiadaczem z krwi i kości”), ale jeśli sprawia mi to radość, to dlaczego tego nie robić? Postanowiłam wtedy, w 2018 roku, że będę szła za moją intuicją. Czasami dostaję komentarze: „Aniu, dziękuję ci. To było akurat na dzisiaj. Jak wiedziałaś, co masz dziś nagrać?”.

To jest trochę poza mną. Kiedyś z moim mężem poszłam na jakieś spotkanie i patrzę, jak spaceruje sobie jakiś pan – elegancki, ubrany w garnitur. I myślę: „Skądś go znam”. Tak mnie męczyło, że nie wytrzymałam, podchodzę do niego i mówię: „Przepraszam pana, ale tak mnie męczy. Ja pana skądś znam, ale nie wiem skąd”. On się na mnie spojrzał i mówi: „A może myśmy się spotkali na warsztatach u takiej Ani?”. To było najpiękniejsze, co mógł mi powiedzieć: nieważna jestem ja, tylko to, co odkrył na warsztatach.

A jak Pani najbliższe otoczenie reaguje na filmiki o żabie Helenie? 

Dla moich nastoletnich synów to jest obciach, że mama jest w Internecie i jeśli koledzy się dowiedzą, będzie wstyd. Ale jak już przestanę istnieć, to będą mieli piękną pamiątkę! (śmiech) Mój mąż jest przyzwyczajony do tego, że wychodzę poza strefę komfortu i wydaje mi się, że jest ze mnie dumny. Jeśli jest coś, co możesz dać światu, to dlaczego tego nie dawać? Historie żaby Heleny są jak liście jesienne, które lecą: spadają na parapet, wpadają komuś do domu. Każdy może z tych historii coś dla siebie wziąć.

Ilustracja przedstawiająca żabę Helenę

Już niedługo światło dzienne ujrzy Pani książka o Helenie i Gustawie.

Bardzo bym chciała, żeby książka poszła w świat. Będzie składać się z moich historii i moich rysunków. Będzie to prezent dla mnie, moich najbliższych i dla tych, którzy kochają żabę Helenę i Gustawa. Czasami będzie tekst, a czasami tylko ilustracja. Po każdej z historii zostawię też kilka pytań dla czytelnika. To ma być żaba Helena „do samochodu”; „do torebki”, ponieważ dzisiaj bardzo trudno znaleźć czas, żeby przeczytać książkę od A do Z. Widzę to tak: ktoś przeczyta sobie jedną historię, z którą zostanie cały dzień. Będzie łapał chwile i czytał książkę fragmentami: nawet, jeśli będą to dwa zdania dziennie.

Skąd czerpie Pani te ogromne pokłady radości, optymizmu, siły do działania?

Rzeczywiście, jest Ania bardzo empatyczna, uśmiechnięta, pogodna, żartująca i ja mam na nią dużo zgody. Szukałam miejsca, w którym bym mogła pracować, żeby się chichrać do bólu; być autentyczną, szczerą. I takie miejsca mam: w Szkole Montessori w Kowalach, w Pracowni, na warsztatach. Ale jest też Ania smutna, zawstydzona, zezłoszczona i krzycząca na całą ulicę. To jest chyba tak, że na bieżąco czuję. Jak jestem smutna, to jestem smutna i w pracy od razu to widać. Pozwalam sobie na smutek – wtedy mówię, że go czuję i trudno jest mi się śmiać. Widzę, że to jest przyjmowane. Nie da się być „chodzącym słońcem” przez 24 godziny. Różna jestem, ale na każdą z tych „różnych” mam zgodę. Mam zgodę na Anię, która płacze po śmierci kogoś, która się wkurza i krzyczy w domu, która się wstydzi, która czuje lęk.

Zawsze podpisuję się pod moimi tekstami Oignon, czyli z fr. „cebula”, ponieważ jestem jak cebula – składam się z warstw. Każdą warstwę opłakałam. Nie wiem, jaka będzie warstwa po 50., ale mam nadzieję, że będę empatycznym psychoterapeutą Gestalt. Trzeba zgodzić się na siebie nową. Jestem inną Anią niż byłam we Francji, gdzie stworzyłam pierwsze kobiety. Jestem pozbierana z doświadczeń. Nieważne, co mi zrobili, nieważne, co rodzice mi dali, albo czego nie dali. Ważne, co zrobię z tym dzisiaj. Mogę przez całe życie jęczeć, że jestem nie taka albo mam nie taki dom, a mogę wziąć za to odpowiedzialność i to zmienić.

No! Jestem cebula, składam się z wielu warstw.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dwa × cztery =