#3 Kultowe serie: „Doktor Who”

źródło: flickr

Pora przyjrzeć się najdłużej emitowanemu serialowi science fiction. Według niektórych nazywany wręcz najlepszym kulturowym produktem eksportowym Wielkiej Brytanii. „Doktor Who”, czyli kilka powodów, dlaczego 38 sezonów to wciąż za mało oraz krótka instrukcja jak zrobić serię, którą można transmitować przez ponad pół wieku.

„Doktor Who” jest bez wątpienia perełką w historii brytyjskiej telewizji i nie lada gratką dla miłośników science fiction. Emitowany od 1963 roku (z przerwami) serial można wręcz nazwać arcydziełem jedenastej muzy. Pomimo swojego okazałego wieku cały czas ekscytuje wiernych fanów i przyciąga nowych, a dzięki charakterystycznym cechom i niebanalnej fabule zajął wyjątkowe miejsce w kanonie pop kultury i ją po prostu odmienił.

A żeby zająć miejsce w tym serialowym panteonie, przejść musiał długą drogę. Zaczynał jako czarno-biały program edukacyjny, skierowany dla najmłodszej części widowni. Miał przede wszystkim uczyć. Uczyć historii i uświadamiać o tym, jak może wyglądać przyszłość, opowiadać o niej tak, żeby można było wyciągnąć wnioski z tego, co ma dopiero nadejść. Dzisiaj głównie bawi, aczkolwiek wciąż z nienarzucającą się nutą moralizatorstwa, subtelnym przesłaniem, którego nie da się wyrzucić z głowy.

Doktor kto?

Doktor. Po prostu Doktor. Nie ma nazwiska, ani nawet imienia, po prostu w trakcie swojego niemal tysiącletniego życia doszedł do wniosku, że to budzi większy postrach, a przy okazji doprowadza do komicznych sytuacji, kiedy trzeba się z tego osobliwego doboru pseudonimu tłumaczyć zwykłym śmiertelnikom. Zdecydowanie jedna z ciekawszych postaci telewizyjnych. Zacznijmy od podstawowego faktu: jest kosmitą, ale nie takim z kilkunastoma mackami, obrzydzającym wyglądem, wielkimi oczami i nieproporcjonalnymi kończynami. Jest takim kosmitą, którego gra przystojny (a przynajmniej w zamyśle) aktor. Pochodzi ze zmyślonej planety Gallifrey zamieszkałej przez gatunek Władców Czasu, a w wyniku długiej wojny, i niewielkiej pomocy naszego bohatera, został jedynym żyjącym przedstawicielem tejże rasy.

źródło: Oli Scarff/Getty Images

Trzeba też wspomnieć, że właściwie doktorów jest trzynastu. To trochę jak z Jamesem Bondem, ale bardziej logiczne. Chociaż wyjaśnienie tego zagadkowego fenomenu zmieniania twarzy jest dość podobne i wynikają z kontraktowo-obsadowych zawirowań, to twórcy serialu przynajmniej znaleźli dla nich wytłumaczenie. Produkcja stała się już dość popularna w latach 60., a pierwszy odtwórca roli, William Hartnell, podupadł na zdrowiu. W związku z tym, żeby nie stracić dobrego źródła pieniędzy, BBC postanowił podziękować mu za współpracę i zaproponować angaż młodszemu aktorowi. Trzeba było jeszcze znaleźć fabularne wytłumaczenie tej zmiany. Tak powstał kolejny charakterystyczny element tej postaci tzw. regeneracja. Co jakiś czas, jeśli aktorowi znudzi się rola lub stacji znudzi się aktor, to na koniec sezonu Doktor zostaje ciężko ranny, ale tak jak kot, ma więcej niż jedno życie i dzięki niezwykłej mocy może nie tyle, ile wrócić do żywych, wyzdrowieć, ale również całkowicie zmienić wygląd (i osobowość!). Każde nowe wcielenie ma swoje specyficzne cechy, które odróżniają go od poprzedników. Tak na przykład Czwarty Doktor (Tom Baker) został zapamiętany przez długi, kolorowy szalik, a Jedenasty (Matt Smith) przez unikatowe zamiłowanie do noszenia muszek.

Poza tym zagranie ze zmianą aktorów nie tylko zapewnia trwanie produkcji bez obawy, że odgrywający główną rolę w końcu zrezygnuje i będzie trzeba ją kończyć. Pozwala to też na uaktualnianie postaci do zmieniających się gustów widza. Świat, a co za tym idzie również odbiorca, przeszedł szereg zmian od 1963 roku, a „Doctor Who” po prostu za tymi zmianami może nadążyć. Przykładem jest już pierwsza regeneracja, czyli porzucenie paternalistycznego wizerunku, kreowanego przez będącego już w sędziwym wieku Hartnella, na poczet młodszego i bardziej energicznego Patricka Troughtona, a wraz z nową twarzą pojawiło się zupełnie nowe podejście. Nie wspominając już nawet o ostatniej, najbardziej ikonicznej zmianie, kiedy to na fali propagowania silnych, kobiecych postaci w trzynastą inkarnację Doktora wcieliła się aktorka – Jodie Whittaker.

Podróż w czasie i przestrzeni

źródło: flickr
Dwunasty Doktor ze swoją towarzyszką Clarą Oswald na tle TARDIS

Poza częstymi zmianami wizerunku tytułowy bohater ma inne rzeczy do roboty, a mianowicie – bujanie się po kosmosie w niebieskiej budce telefonicznej, obrażanie ludzi za zniszczenie swojej planety i oczywiście ratowanie świata i kosmosu przed potworami, robotami i innymi straszydłami. W każdym odcinku Doktor wyrusza na inną przygodę, do innego miejsca w czasie lub przestrzeni. Takie szerokie spektrum możliwości zapewnia mu niezwykły statek kosmiczny – TARDIS, a dokładniej Time And Relative Dimension(s) In Space. Przede wszystkim porzućcie wszelkie wyobrażenia, jakie pop kultura dała wam o statkach kosmicznych, bo nie jest to ani Sokół Milenium, ani żaden Enterprise, a tym bardziej nie jest to klasyczna rakieta. Właściwie nie jest do końca wiadome jak wygląda naprawdę, bo posiada funkcję kamuflażu, a model, którym podróżuje Doktor do najmłodszych nie należy i w wyniku usterki pozostał już w formie niebieskiej, policyjnej budki telefonicznej popularnej w latach 60. XX wieku w Wielkiej Brytanii.

TARDIS może zabrać swoich pasażerów wszędzie i to dosłownie, bo dzięki niemu zobaczyć można początek i koniec wszechświata, a także zjeść lunch z Agathą Christie, czy odwiedzić dowolną, prawdziwą lub zmyśloną planetę. Daje to ogromne pole do popisu dla twórców scenariuszy, bo w zasadzie można nakręcić odcinek o wszystkim i dzięki temu utrzymać 50 lat produkcji na dość niezłym, nienużącym poziomie.

Doktor jednak nie podróżuje nigdy sam. Zawsze zabiera ze sobą jednego lub kilku towarzyszy. Najczęściej ludzi (a już zwłaszcza kobiety, a potem wychodzą z tego dramaty i złamane serca), ale bywało z tym różnie. Kompani podróży zmieniają się niemal tak często, jak sam kierownik tej zwariowanej wycieczki. Najbardziej rozpoznawalnymi są Sarah Jane Smith (Elisabeth Sladen), pies-robot K-9, Rose Tyler (Billie Piper) lub Amy Pond (Karen Gillan).

Kompendium potworów

źródło: flickr
Najpopularniejsi wrogowie Doktora – Dalekowie

Fabuła ta zdecydowanie nie przyciągnęłaby tylu widzów i to na tak długo, gdyby opierała się głównie na miłym wypadzie w kosmos. Doktor w końcu musi walczyć ze złem, które przybiera przeróżne formy, jak np. humanoidalni Cybermeni, przerażające Płaczące Anioły lub coś na wzór kosmicznej sekty nazywanej Ciszą. Zazwyczaj, jak wynika zresztą z formatu serii typu „potwór tygodnia”, jeden wróg pojawia się tylko raz. Jest jednak kilka wartych uwagi, ze względu na to, że co jakiś czas powracają, aby dręczyć biednego podróżnika w czasie.

Podstawowym nemezis jest Mistrz, drugi Władca Czasu, bo jak się okazuje, to jednak nie do końca jest tak, że Doktor jest jedyny, ale kto mówił, że serial sci-fi ma przestrzegać praw logiki. Tak jak główny bohater Mistrz może się regenerować i być grany przez różnych aktorów, dzięki czemu nieważne ile razy zostaje pokonany, może zawsze wrócić i ponownie zatrząść życiem naszego protagonisty. Chłopaki zaczynali, jak to zresztą zwykle bywa, jako najlepsi przyjaciele, ale w wyniku kilku nieporozumień postanowili, że chcą siebie nawzajem zabić. Poza tym jako główny antagonista jego życiowym celem jest zniszczenie świata, przejęcie kontroli nad czasem i tak dalej.

Innym, równie rozpoznawalnym przeciwnikiem są Dalekowie i ich twórca, Davros. Są to zmutowane organizmy pochodzące z planety Skaro, a ich zadaniem jest eksterminacja wszystkich ras, które nie wpisują się w ich upodobania. Co ciekawe, uznaje się, że Terry Nation, autor drugiej serii i przy okazji pomysłodawca Daleków, swoją inspirację zaczerpnął z II Wojny Światowej i elementów ideologii nazistów. Wizerunek tychże kosmitów został już tak zakorzeniony w popkulturze, że wydostał się nawet poza ramy serialu. W 1964 roku w Daily Mail opublikowano karykaturę podpisaną „THE DEGAULLEK” przedstawiającą francuskiego prezydenta, Charlesa de Gaullego, na szczycie NATO jako Dalek z wystającym nosem.

Fenomen kosmity z niebieskiej budki

źródłó: wallpaperuse

„Ile razy Doktor może robić dosłownie to samo? Najwyraźniej 38 sezonów” – powiedziała moja przyjaciółka, kiedy zapytałam się jej, jak podobał się serial. Chociaż elastyczna fabuła, o której już wspominałam, daje twórcom duże pole do popisu i zawsze znajdzie coś do zainteresowania widza, to prawda jest taka, że koniec jest zawsze ten sam. „Doktor Who” jest szablonowym przykładem toposu walki dobra ze złem. Nasz bohater, mający co prawda niejedną skazę na swoim wizerunku (jak na przykład wysadzenie swojej ojczystej planety, ale nadrabia ratowaniem Ziemi), jest prawdziwym zbawcą. Świat zawsze zostanie ocalony, a doktor zawsze wygra.

Nie można ukryć, że męczony w kółko ten sam tok wydarzeń może zacząć się nudzić, stać się mdły i przereklamowany, jednak jednocześnie jest w nim coś pokrzepiającego. Za każdym razem jak wracam do tego serialu, to dochodzę do wniosku, że to jest właśnie to, czego potrzebujemy – nadzieja, że dobro zawsze zwycięży.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

6 + dwa =