„Nigdy nie byłam konformistką. Z prądem płyną mało żywe istoty” – rozmowa z Iwoną Ochocką, organizatorką protestów Strajku Kobiet w Tczewie

fot. Krzysztof Małkiewicz

Prowadzi prywatną podstawówkę. Od jakiegoś czasu jest główną lewicową działaczką w regionie. Za to, że stanęła na czele protestu Strajku Kobiet w Tczewie, jej mąż został zwolniony z pracy. Iwona Ochocka tłumaczy, dlaczego ludzie wyszli na ulicę i dlaczego nie chce być gotowaną żabą.  

Jak prowadzi się prywatną podstawówkę w dobie pandemii?

Na tak samo wysokim poziomie jak przed pandemią, ale doskwiera nam ten fizyczny brak uczniów, choć mamy na terenie szkoły niektóre dzieci ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi. One mogą być na zajęciach, nie tylko wirtualnie. Forma online jednym podoba się mniej, drugim bardziej, ale zdecydowanie wszystkim doskwiera brak tego fizycznego kontaktu, nauczyciela na wyciągnięcie ręki. Choćby po to, by zajrzał do zeszytu. Dzieci mogą wówczas podpytać, sprawdzić, czy wszystko dobrze rozumieją. No i po prostu, żeby czasami pogadać.

Ostatecznie jednak szkoła radzi sobie dobrze?

Tak, ale wolałabym, żeby już wszyscy wrócili (śmiech).

Skąd w ogóle pomysł na własną prywatną podstawówkę?

Z doświadczenia, z życia. 15 lat pracowałam w gimnazjum w Subkowach, uczyłam języka polskiego, byłam wychowawczynią. Sam pomysł kiełkował od momentu, gdy na świecie pojawiła się nasza córka i dorosła do wieku szkolnego. Nie było żadnej alternatywy dla edukacji publicznej. Uznaliśmy z mężem, że warto spełnić marzenie o własnym miejscu. Miejscu, w którym będzie niestandardowe podejście do ucznia, do kadry pedagogicznej.

To była motywacja w sumie z wielu stron. Syn przeszedł wcześniej wszystkie szczeble edukacji publicznej. Dzięki temu zdaję sobie sprawę, że wielu wspaniałych nauczycieli wpada w tryby systemu, biurokracji i podstawy programowej, tracąc zapał i pasję. Do tego dochodzi przeładowanie klas, a nasze oddziały liczą maksymalnie piętnaścioro dzieci. Uważamy, że muszą być warunki do tego, aby z każdym uczniem chwilę porozmawiać. Wiedzieć o nim coś więcej, niż tylko znać jego numer w dzienniku. Przy 26 osobach w klasie edukacja często jest fikcją. Z reguły jest to gonienie za realizacją kolejnych zagadnień, czasami wbrew samemu nauczycielowi, wbrew potrzebom dziecka. Zarówno uczniowie bardzo zdolni, jak i ci z dużymi problemami edukacyjnymi, zostają gdzieś na obrzeżach, zdani na wsparcie osób zewnętrznych. Taką mamy dziś edukację, taki mamy system.

Mówi Pani o lepszym kontakcie z uczniem. Potrafi Pani wymienić aspekty, w których podstawówka prywatna jest lepsza od publicznej?

Nie chciałabym generalizować, ponieważ edukacja zarówno prywatna, jak i publiczna może być raz lepsza, raz gorsza. Często klasy np. w szkołach wiejskich są nieliczne i mają bardzo dobrych nauczycieli, potrafiących przygotować do życia. Nie powiedziałabym zatem, że każda prywatna szkoła jest miejscem, do którego chciałabym posłać swoje dziecko. Jest to kwestia priorytetów. Wychodzę z założenia, że szkoła jest przede wszystkim od kształcenia, ale nie można pominąć też aspektów wychowawczych. Bardzo dużą zaletą mojej placówki jest to, że wiele mogę zrobić po swojemu, zgodnie z marzeniami tkwiącymi cały czas w głowie. Ważne są również potrzeby artykułowane przez dzieci i rodziców. Kiedy pytamy, dlaczego wybrali naszą szkołę, wymieniają najczęściej poczucie bezpieczeństwa. Szkoła jest kameralna, ma po jednym oddziale na każdym poziomie. Jedna klasa pierwsza, jedna druga itd. W sumie mamy 80 uczniów przy 7 klasach, więc to nie jest dużo. Do tego bardzo dobrze wykształcona kadra, nie tylko wykwalifikowana, ale i pozytywnie „zakręcona”, rozumiejąca naszą misję. Za to wszystko uwielbiam swoją szkołę, nazywam ją swoim trzecim dzieckiem.

Dobrze, zostawmy szkołę. Jak zaczęła się Pani przygoda z Lewicą, a raczej Wiosną?

Zaczęła się z ciekawości. Zawsze powtarzam, że ciekawość to pierwszy stopień do wiedzy (śmiech). Nie do piekła, tylko do wiedzy właśnie. Oczywiście w momencie, w którym zainteresowałam się tym tematem, nie chciałam być w polityce jakoś głębiej, bardziej, dalej. Dużo dało mi spotkanie z Panią Beatą Maciejewską, która przyjechała do Tczewa i przedstawiła wizję Roberta Biedronia, zanim Wiosna jeszcze się utworzyła. Jest wiele postulatów „wiosennych”, które podzielam: świeckie państwo, rzecznik praw zwierząt, prawa kobiet, mniejszości. Do tego ujęła mnie postawa lidera. To wszystko spójnie mi się domykało. Zresztą w Wiośnie od początku było wiele kobiet. Działaczek, które dużo robiły i robią w zakresie ważnych dla mnie lewicowych postulatów.

fot. Krzysztof Małkiewicz

Chce się Pani działać w naszym konserwatywnym społeczeństwie? W dużej części obojętnym?

Jak Pan widzi, chce mi się. Nigdy nie byłam konformistką. Z prądem płyną mało żywe istoty. Bardzo chciałam zrobić coś namacalnego, dla innych. Jako nauczycielka miałam oczywiście do czynienia z wieloma akcjami charytatywnymi, wspieraliśmy różne inicjatywy, ale to nie było nigdy do końca takie moje. W pewnym momencie uznałam, że muszę zacząć działać. Nie można siedzieć i czekać, aż ktoś zrobi za nas. Jeśli nie podoba mi się rzeczywistość, w której grzęźniemy jako społeczeństwo, to albo mogę siedzieć i jojczyć, albo ruszyć tyłek i robić rzeczy. Potem, za 10-20 lat, będę mogła moim dzieciom i wnukom powiedzieć: „Słuchajcie, zrobiłam, co mogłam!”. Przesłanie profesora Bartoszewskiego, że warto być przyzwoitym, bardzo do mnie przemawia. Chociaż rzeczywiście czasami się nie opłaca (śmiech). Bardzo chciałam osobiście poznać tych wszystkich wyjątkowych w mojej ocenie ludzi, których działania obserwowałam. Brałam z nimi udział w różnych manifestacjach, wspieraliśmy protesty wielu miejscach, np. w Białymstoku, Płocku, Gdańsku. Tam, gdzie to było potrzebne.

No właśnie. Spytam się teraz Pani nie tylko jako współorganizatorki, ale też uczestniczki protestów, w obronie praw zwierząt, sądów, nauczycieli czy mniejszości. Dlaczego akurat Strajk Kobiet wyciągnął na ulicę taki tłum? Nie tylko w tych największych miastach. 28 października w Tczewie pojawiło się na proteście 5 tysięcy osób.

Mam wrażenie, że ludzie potrzebowali iskry. Powodu, który dotykałby nas bez podziału. Trudni jesteśmy jako społeczeństwo. Szukamy więcej różnic niż podobieństw. Ten wyrok pseudo Trybunału dotknął jednak wiele Polek i Polaków. Wyrwał nas z butów po prostu! Nagle jedna pani z drugą, a także ich mężowie i synowie, uświadomili sobie, że „Kurczę, to może dotknąć mnie albo kogoś mi bliskiego!”. Nagle ten łańcuch osób potencjalnie pokrzywdzonych zrobił się naprawdę długi. Doszliśmy do pewnej granicy, dla ludzi to było przegięcie. Spodziewam się, że przyjdzie moment, w którym rządzący pomyślą sobie, że wszystko już się uspokoiło, przyschło, ale to nieprawda! Teraz walczymy z represjami, szykanami ze strony policji, Sanepidu, członków rodzin. Wspieramy się wzajemnie w różnych miejscach, na Powiślu jesteśmy wspaniale zsieciowani, by żadna i żaden nigdy nie szli sami. To działa, zatem gdy władza znów z czymś wyskoczy, to my ponownie wyjdziemy na ulice miast, miasteczek i wsi, by okazać swój sprzeciw.

Nie jest to nieodpowiedzialne? Organizacja marszów w środku epidemii?

Nasze wychodzenie na ulice? Nie sądzę. Po pierwsze, nie pokazują tego żadne dane. Wychodzimy na ulicę od półtora miesiąca, a proszę zauważyć, że wskaźnik nowych zakażeń zmalał i to dość radykalnie. Ponadto, zawsze nawołuję do zachowania dystansu i noszenia maseczek. Nie zabraniam jednak udziału w spacerze ludziom, którzy nie osłaniają twarzy, bo nie mam takiego prawa, to jest ich wybór. Większość uczestników zachowuje odległość, ludzie starają się przestrzegać zaleceń, choćby z rozsądku albo dla świętego spokoju. Nie próbujemy sobie na złość odmrażać uszu.

W mniejszych grupach, jakie ostatnio spacerują po Tczewie, dystans faktycznie jest możliwy, ale w takim 5-tysięcznym tłumie? Chyba różnie to było?

Różnie było, tak. Na tym jednak polega wolność wyboru. Jeżeli wolno chodzić do kościoła, a sklepy wciąż są otwarte, nie możemy traktować jakiegoś rozporządzenia jako podstawy do rozpędzania ludzi. Mamy prawo protestować! Według mnie te ograniczenia to pretekst polityczny, by ograniczać niepokornym ludziom swobody obywatelskie. Polskie społeczeństwo fantastycznie podeszło do lockdownu za pierwszym razem, jeszcze w marcu. Każdy czuł się współodpowiedzialny za siebie, za innych. Potem zaczęły się absurdy władzy, której ból był większy niż nasz, a także z ministrem Szumowskim. Polskie społeczeństwo, które zaufało zaleceniom władzy, nagle zostało kopnięte w tyłek, nagle zostało obśmiane. Trudno się dziwić, że ludzie w pewnym momencie poszli po rozum do głowy i postanowili działać zgodnie ze swoimi przekonaniami.

„Są w życiu momenty, w których nie da się wymiotować kulturalnie, czasami trzeba się zwyczajnie porzygać.”

Co jest największą trudnością w organizowaniu takiego protestu?

Od kilku lat jesteśmy jak te gotowane żaby. Wczoraj (rozmowa przeprowadzona 14.12.20 — przyp.) na proteście o tym mówiłam. Ja nie chcę być taką gotowaną żabą, która siedzi w garze, cieszy się, że ciepło w nóżki, potem w tyłek i brzuszek, a gdy nadchodzi koniec i opamiętanie, nie ma siły wyskoczyć z tego gara. Tak sobie uświadamiam, że ani razu nie protestowałam we własnym interesie. Tak, jestem kobietą, ale już w takim wieku, kiedy raczej troszczę się o młode pokolenie. O moją córkę, która ma 13 lat, o moją 24-letnią siostrzenicę. Największą trudnością było wyjść przed szereg, powiedzieć czasami parę niecenzuralnych słów, zaśpiewać któryś z fenomenalnych protest songów, tak łatwo wpadających w ucho. Niektórzy pytali, jak polonistka może używać takiego języka, przeklinać w obecności tłumów? No, mogę. Nie bądźmy świętsi od papieża. Każdej i każdemu z nas zdarza się rzucać wulgaryzmami, chociaż faktycznie niekoniecznie publicznie, do megafonu (śmiech). Jestem głęboko przekonana, że lepiej rzucić „mięsem” niż kamieniem. Język jest skutecznym narzędziem komunikacji, sposobem na wyrażanie emocji. Są w życiu momenty, w których nie da się wymiotować kulturalnie, czasami trzeba się zwyczajnie porzygać. A my grzeczne już byłyśmy.

To może teraz trochę o tym wychodzeniu przez szereg. Mówiła Pani, że generalnie nie robi tego dla siebie, ale konsekwencje dotykają Pani rodziny. Pani mąż został zwolniony z Lotosu po 15 latach pracy. Co ciekawe, nie zwolnił go bezpośredni przełożony, a doradca prezesa Zarządu.

Co śmieszniejsze, kto inny podpisał się na umowie porozumienia, a kto inny rozmawiał z mężem, „negocjując” jej warunki w obecności kadrowej, strasząc dyscyplinarką. Mąż nie dał się zwolnić dyscyplinarnie, podpisał porozumienie, gdyż sprawy w sądach ciągną się latami, a nie mogliśmy sobie na to pozwolić. LOTOS to była wspaniała firma, jeden z najlepszych pracodawców na Pomorzu. Niestety, polityka zrobiła swoje, dlatego mąż nie chce tam w tej chwili wracać, szuka innej pracy.

Gdy zaangażowałam się w protesty, braliśmy pod uwagę ryzyko konsekwencji, ale mimo wszystko to było zaskoczenie. W takich sytuacjach poznajemy, kto wróg, a kto przyjaciel. Mnie dotknęły szykany lokalnej gazety prorządowej i TVPiS, ale to się dość szybko skończyło po bardzo zdecydowanych reakcjach w szanowanej prasie ogólnopolskiej. Niestety, polityczne macki jednego z lokalnych polityków PiS próbują mnie dosięgnąć również od strony pedagogicznej. Dostałam niedawno z Kuratorium Oświaty pismo z pytaniami na temat mojej strajkowej działalności. Nie wiem, co z tego będzie, ale nie boję się jakoś szczególnie. Jeszcze. Może dlatego, że absurd całej sytuacji jest zbyt wielki? Poza tym, mam wsparcie ze strony Pomorskiej Izby Adwokackiej, a moim pełnomocnikiem pro bono jest mecenas Marek Aureliusz Karczmarzyk, wicedziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Gdańsku. Mogę liczyć na pomoc dziewczyn ze Strajku, także Marty Lempart. Ponadto, pomorska posłanka Lewicy, Pani Beata Maciejewska, zasypuje LOTOS pismami. Otrzymała od mojego męża pełnomocnictwo do wglądu w jego akta personalne. Cieszę się również, że dziennikarze zainteresowali się tym tematem.

W listopadzie razem ze Strajkiem Kobiet zorganizowała Pani pomoc Szpitalom Tczewskim. 500 butelek wody dla pacjentów, dwudaniowe obiady i pomoc psychologiczna dla personelu medycznego.

Wystarczyło się zainteresować, to nie jest taki wielki wysiłek. Szpital w Tczewie jest szpitalem jednoimiennym (leczącym chorych tylko na Covid-19, z całego województwa — przyp.), tam jest bardzo ciężko. Najważniejsza była woda w jednorazowych opakowaniach, żeby nie trzeba było wszystkiego dezynfekować. Do Gdańska też jechałyśmy, żeby odebrać parę zgrzewek. Bardzo ważna była też możliwość skorzystania przez personel z profesjonalnej pomocy psychologicznej lub psychoterapeutycznej. W tej chwili mam jeszcze inny pomysł do realizacji przed świętami, ale tego na razie nie zdradzę.

Z perspektywy czasu, jak Pani ocenia te miesiące, w których w Pani życiu zaczęło się dziać dość sporo i dość dynamicznie?

Moje życie w ogóle jest dynamiczne (śmiech). Jestem szczęśliwą osobą, mimo tych wszystkich trudności. Czuję frajdę z tego, co robię, po prostu. A także ogromną dumę, kiedy staję przed ludźmi na protestach, gdy idę na czele pochodu świadomych i odważnych tczewianek i tczewian. Podziękowania bezpośrednio po spacerze albo później, na Messengerze czy WhatsAppie, dodają skrzydeł. Ogarnia mnie wielki zachwyt, gdy widzę piękne zdjęcia i nagrania, które pokazują, że Tczew ożył, że ma potencjał…

…ale czasem go nie wykorzystuje.

Tak, ale ja wierzę, że to, co robimy, jest ważne i sensowne. Nawet jeśli teraz nie widać efektów, to trzeba pamiętać, że jest jakiś dalekosiężny cel. Już nic nie będzie takie, jak jeszcze dwa miesiące temu. Zrobimy to po prostu, wywalczymy równe prawa dla kobiet, odsuniemy PiS od władzy. Jeśli nie teraz, na wiosnę, to trochę później. Poczekamy. Będzie się działo…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *