Archiwum Dźwięków. Rok 1984

1984 to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych refleksów na złocie lat 80. Chociaż charakter dekady jest już coraz wyraźniejszy, zaskoczeń nie brakuje.

Michael Jackson dostaje 8 statuetek Grammy za swój ThrillerPrince sprzedaje 1,3 milionów egzemplarzy Purple Rain w dobę od wydania krążka, ktoś wpada na założenie Guns N’ Roses, ktoś inny tworzy Offspring. Debiutują red-hoci. Nie zawodzi David GilmourQueen wyrusza w kolejną trasę, w międzyczasie wydając kultowe The Works, z „I Want To Break Free” i „Radio Gaga” na czele. Rozkręca się też Bryan Adams, Cyndi Lauper, Tina Turner i George Michael. Z Niemiec dostajemy zastrzyk ponadczasowych przebojów od Alphaville i Neny. W odbiornikach pierwszy raz można usłyszeć rytmiczne „Footloose”, a także dawkę melancholii od Sade na Diamond Life. Dobrze wyglądają elektroniczne próby – The Residents raczą nas składanką George & JamesBronski Beat składa ukłony w postaci „Smalltown Boy”.

1984 to równie łaskawy czas dla polskiej sceny muzycznej. Banda i Wanda, Budka Suflera, Lady Pank, Kombi, Rezerwat, Oddział Zamknięty, Lombard, TSA, Republika, Manaam – nikt nie odrywa się od pracy, co skutkuje bardzo bogatym rozdziałem dla naszego rodzimego rocka. Swoje pięć minut świetnie wykorzystuje Piotr Fronczewski, dając nam to, co u niego lubimy, czyli poczucie humoru, bezbłędną deklamację i łaskoczący ucho baryton. To znaczy: Franka Kimono.

Tego roku powstała masa znakomitych albumów, ale kilka z nich zasługuje na szczególną uwagę.

1. From Her to Eternity

Studyjny debiut formacji Nick Cave and the Bad Seeds to 10 wysmakowanych, intertekstualnych opowieści – momentami finezyjnie nieporządnych, a chwilami widocznie celowych. Wśród nich dwa mocne covery („In The Ghetto”, „Avalanche”), bezczelnie dobrze wykonane. Bezczelnie, bo na warsztat dwudziestosześcioletni Cave wziął Elvisa Presleya i Leonarda Cohena. Dobrze, bo nie pozbawił utworów serca, a wręcz nadał im nowych kolorów, jak można się spodziewać – ciemniejszych. Na krążku nie brakuje także inspiracji literackich. Tytułowy utwór jest lirycznym asem, wyważonym co do nuty. Jego nazwa to paronomazja tytułu powieści Jamesa Jonesa “Stąd do wieczności”. Z kolei w niewygodnym, chaotycznym “Saint Huck” główną rolę odegrały wpływy Marka Twaina.

Album jest interesująco chwiejny, obsesyjny, wgryzający się w skórę i wywołujący na niej ciarki. Mocno zaznacza się psychodeliczna gitara Blixy Bargelda, lidera grupy Einstürzende Neubauten, który przez pewien czas był jednym z muzyków definiujących grę całego Nick Cave and the Bad Seeds.

2. Dead Can Dance

Na pierwszym krążku Dead Can Dance też czujemy chaos, ale jest on wymieszany z bardziej eterycznymi wstawkami. Damski wokal kojarzy się tu lekko z niezidentyfikowanymi obrzędami (np. w „Ocean”), egzotyczna perkusja prowadzi zaś do odczucia czegoś w rodzaju odwieczności. Te utwory, na których muzycy postawili na trochę więcej rytmu („Fortune”, „East Of Eden”, „A Passage In Time”), choć wciąż oniryczne, są już znacznie łatwiejsze do sklasyfikowania. Leżą gdzieś w okolicach gotyckiej fali, z którą twórcy nie do końca się identyfikują. „Aby zrozumieć, dlaczego wybraliśmy tę nazwę, trzeba pomyśleć o procesach dotyczących zależności życia od śmierci i śmierci od życia. Tak wiele osób przeoczyło nieodłączną symboliczną intencję dzieła i uznało, że musimy być chorobliwymi gotami” – komentują na oficjalnej stronie zespołu. Poza tym mocno meatafizyczna zdaje się także okładka, przedstawiająca maskę gwinejskiego pochodzenia i grecki alfabet.

Na tym krążku znajdziemy sporo tajemnic, symboli i porządną dawkę romantyzmu rozumianego epokowo.

3. It’s My Life

W jaśniejszych barwach rysuje się klimat najsłynniejszego albumu jednego z bardziej niedocenionych zespołów swoich czasów – Talk Talk. Chociaż mamy tam więcej światła, nie jest ono banalne, za to znakomicie wyważone. Za sprawą typowych dla tej dekady fraz syntezatorów krążek wcale nie traci na głębi, wręcz przeciwnie – paradoksalnie zyskuje na unikatowości. To wszystko dzięki dbałości o szczegóły. Muzycy mieli pomysł na płytę, który bez względu na wszystko chcieli zrealizować. Z tego względu w warstwie instrumentalnej słyszymy sporo gości. Chociaż stały członek zespołu Paul Webber był świetnym basistą bezprogowym, to w pozornie beztroskim „The Last Time” zastąpił go Phil Spalding, znany z występów z Mickiem Jaggerem, Eltonem Johnem czy OMD. Na trąbce przygrywa od czasu do czasu Henry Lowther, mocno związany z angielskim jazzem. Poza perkusją elektroniczną Harrisa, na klasycznych bębnach występuje szkocki kompozytor Morris Pert.

It’s My Life jest w całości ciekawe. Charakterystyczny wokal Marka Hollisa, nienachalne, ale dość urozmaicone brzmienie i zaskakujące połączenia muzyczno-liryczne serwują kompletny wachlarz emocji.

4. Love at First Sting

Za sprawą tego albumu chłopaki z Hanoweru w końcu zaczęli cieszyć się prawdziwą sławą. W ciągu miesiąca od premiery Love at First Sting pokryło się w Stanach podwójną platyną. Magazyn „Rolling Stone” okrzyknął Scorpionsów Herosami Heavy Metalu, a MTV nadało im przydomek Ambasadorów Rocka. Poza takimi przebojami jak żywiołowy singiel „Rock You Like a Hurricane” i ponadczasowa ballada „Still Loving You”, wizytówką krążka stała się także jego okładka. Dwoje zakochanych, sfotografowanych przez Helmuta Newtona to wciąż bardzo rozpoznawalna grafika, która w 1984 nie spotkała się jednak z aprobatą we wszystkich środowiskach. Z tego względu Scorpions zdecydowali się na stworzenie czystej, alternatywnej wersji, na której widniało po prostu zdjęcie zespołu.

Odsłuchiwanie Love at First Sting to niezwykle przyjemna podróż w czasie z klasykami, których nie wstyd odtwarzać na okrągło. Czy Klaus Meine nie śpiewa tak ładnie o tym, że wciąż kocha? I czy te gitarowe solówki Schenkera nie są po prostu bardzo dobre?

5. It’ll End In Tears

This Mortail Coil to projekt, za którym stoi dyrektor brytyjskiej wytwórni muzycznej 4AD, Ivo Watts-Russel, który wpadł na pomysł zgromadzenia najwybitniejszych muzyków ze swojego środowiska i nagrania czegoś wyjątkowego. Wyjątkowość to faktycznie jedna z cech pierwszego albumu formacji, którą utworzyli wspólnie m.in. muzycy Coctaeu Twins, Dead Can Dance, Throwing Muses czy The Wolfgang Press. Na krążku występują także tak ważne figury dla ówczesnego post-punka jak Howard Devoto, były frontman zespołu Buzzcocks i założyciel Magazine – jednej z pierwszych grup grających ten gatunek. Wokalista wykonuje cover zapomnianego utworu Alexa Chiltona „Holocaust”. Nadawanie życia utworom zepchniętym do lamusa to jedno z zadań, które This Mortail Coil wykonało niemalże bezbłędnie. To właśnie nowa muzyczna intepretacja „Song to The Siren” Tima Buckleya w wykonaniu Elisabeth Fraser stała się najbardziej rozpoznowaną kompozycją albumu, który jest artystycznie znakomity.

W 2018 roku magazyn „Pitchfork” opublikował listę 30 najlepszych dreampopowych albumów wszechczasów, gdzie It’ll End In Tears zajęło 8. pozycję. I faktycznie, dreampop to chyba najtrafniejsze określenie tego, co dzieje się na krążku. Jest onirycznie, niewyraźnie, lirycznie i eksperymentalnie. Jest pięknie.

6. Vengeance

Justin Sullivan, czyli lider New Model Army, autorstwa której album właśnie sobie przypominamy, jest muzykiem bezkompromisowym i odważnym. Między innymi ze względu na kontrowersyjne teksty, zespół nie miał łatwej drogi do sukcesu. Pod warstwą tej wszechobecnej brzydoty kryła się jednak autentyczność i to, czego ludzie wówczas potrzebowali. Urzekło nieowijanie w bawełnę oraz umiejętność precyzyjnego wyrażenia problemów tekstami okraszonymi nieprzesadzonymi metaforami i dosadnymi, żywiołowymi brzmieniami. Zespołem zainteresował się wpływowy wówczas dziennikarz muzyczny i prezenter BBC1, John Peel, który zaprosił muzyków na jedną ze swoich sesji w studiu. Niedługo potem New Model Army zajmowała już pierwsze miejsce na prestiżowej Niezależnej Liście Przebojów Wielkiej Brytanii (UK Independent Singles and Albums Chart), w 1984 roku wygryzając z czołówki The Smiths.

Vengeance to muzyka zuchwała i zawadiacka, ale także przemyślana i stanowcza.

7. Treasure

Wróćmy jeszcze na chwilę do aury abstrakcji, finezji, łagodności i uroku, czyli do zjawiskowego Cocteau Twins. To fakt, że w abstrakcyjnej liryce Treasure nie brakuje mitologicznych wątków, ale to eteryczne brzmienia i aksamitny, ulotny wokal Fraser przenoszą słuchacza do mitycznego świata. Według AllMusic album wart jest swojego tytułu, szczególnie ze względu na pomysłowość, oryginalność i atmosferę blasku, którą tworzy. Może i krążek nie jest szorstki, ale nie jest też płaski, a wyrazu na pewno mu nie brakuje. Nie został wygładzony sztucznie, delikatność wydaje się na nim najnaturalniejsza w świecie, chociaż przedstawiane tu piękno wybiega poza standardy tej planety.

Misterność krążka objawia się w każdym jego wymiarze, od niezrozumiałych w żadnym języku fraz tekstowych, po swego rodzaju wymyślne dawkowanie gitarowych taktów. Dzięki takim zabiegom twórczość Cocteau Twins sprawia wrażenie, że nie ma możliwości odkrycia jej do końca. Jest jak muzyczny wszechświat, którego słuchaczowi jest dane poznać jedynie niewielki kawałek.

8. Agent Provocateur

Album Foreigner z 1984 jest na szczęście bardziej przyjemny niż lekki, ale swoboda też zajmuje tutaj wysokie miejsce. Mimo że jest to kopalnia utworów kandydujących na przeboje, to nie jest to zbiór wymiętych, oklepanych brzmień. Tradycyjne chwyty są tutaj odprężające, a przy tym nie odmóżdżają. Kiedy po raz setny w radiu słyszymy balladę, która stała się znakiem firmowym zespołu, czyli „I Want To Know What Love Is”, czujemy się bardziej uspokojeni aniżeli poirytowani. Jest klasycznie rockowo, ale nie nudno. Pazur czujemy tam, gdzie trzeba, na swoim miejscu są też utwory, które do wynikłej z tej drapieżności rany, można przyłożyć. Wszystko zagrane i zgrane poprawnie i bardzo fajnie. No pussy blues. No może oprócz tej uroczej pościelówy, która należy zdecydowanie do najlepszych w swoim rodzaju. Przepraszam, że finalnie również sprowadzam twórczość zespołu do tego hitu, ale… Kto by nie chciał dowiedzieć się czym jest miłość? Fani muzyki będa tego chcieli jeszcze bardzo długo. Brawo Jones, brawo Gramm.

9. Cop

Tutaj ponownie robi się niewygodnie, a błogość to zdecydowanie nie klimaty nowojorskiej grupy awangardowej Swans. Album waży co najmniej tonę, jest nieziemsko ciężki, ale przytłoczenie to jest chwilami bardzo intrygujące. Zdecydowanie trzeba być w nastroju, żeby przesłuchać całość od początku do końca. Materiał jest brutalny, brudny, szorstki, nie podlega pod żadne konwencje. Nie polecam nikomu, kto akurat wstał prawą nogą, bo jego optymistyczne nastawienie zniknie w kilka sekund. Zresztą, nie polecam nikomu, kto w ogóle dopiero co wstał, obojętnie którą z nóg. Niektóre rzeczy robi się jedynie o odpowiedniej porze, na przykład pije alkohol albo poznaje Cop.

Mimo wszystko, ten przenikliwy, pełen gniewu krążek jest istotny dla ciemnej strony muzyki i całego nurtu no wave. Jest interesujący. Poza tym, po przesłuchaniu go, wszystko wydaje się piękniejsze niż to, czego przed chwilą się doświadczyło. Koniec końców każdy strach ubrany w słowa kurczy się parokrotnie.

10. Dreamtime

Swego rodzaju podsumowaniem wszystkich przedstawionych wcześniej krążków jest ten, którym zadebiutowali muzycy z The Cult. Połączenie pasji i nieoczywistości z odrobiną mroku, ale też dużą dawką rockowych brzmień. W tekstach – trochę metafizyki, trochę zagadnień społecznych, trochę historii, trochę abstrakcji. W muzyce – odwaga, odejście od sztampu, eksperymenty z linią wokalną i gitara z perkusją w roli głównej. Kompozycja? Jest trochę szaleństwa, ale można złapać oddech przy wolniejszych utworach. Okładka? Niejednoznaczna, ciemna, jakby zakurzona.

Gotycki charakter wcale nie powoduje, że Dreamtime jest mniej energiczny. Ciekawe frazy melodyczne i eksplozyjny momentami śpiew powodują, że słuchacz otrzymuje nieprzesadzone, dobrze zrównoważone dzieło.

Największym sukcesem na krążku cieszyło się nagranie „Spiritwalker”, napisane co prawda dużo szybciej, ale będące zwierciadłem tego, co dobrego The Cult robili z muzyką do połowy lat 80.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *