Leonard Cohen – artysta niepowtarzalny

Cohen_paintingOd dekad jego chropowaty, charakterystyczny głos śpiewający o miłości zdobywa serca kobiet, a mężczyzn wprowadza w zachwyt lub zazdrość. Choć ma na karku już osiemdziesiąt lat, jego utwory zyskują wciąż nowych wielbicieli, a koncerty przyciągają tłumy. Poznajmy go na nowo w dniu święta kobiet. Drogie Panie, przed Wami Leonard Cohen!

To człowiek pełen sprzeczności. Poeta, który jakby przez przypadek został muzykiem. Wokalista nieposiadający wybitnych umiejętności, a jednak od lat zdobywający śpiewem serca. Wychowany w tradycji żydowskiej młodzieniec, w życiu dorosłym całkiem frywolny wielbiciel kobiet, stał się w końcu buddyjskim mnichem. Człowiek poważny, a jednocześnie pełen dystansu –  do tego stopnia, że naród żydowski potrafi publicznie nazwać „profesjonalistami w cierpieniu”. Jego wielowymiarowa postać od lat fascynuje fanów i badaczy muzyki, poezji i literatury. Bo Leonard Cohen to osoba wielu talentów. Zacznijmy jednak od początku.

Leonard Norman Cohen urodził się 21 września 1934 roku w Montrealu, w rodzinie kanadyjskich Żydów: Nathana i Marshy. Rodzice mieli korzenie polsko – litewskie, ale w momencie urodzenia syna byli już dobrze zasymilowaną, należącą do tradycyjnej, kanadyjskiej klasy średniej familią. Ojciec umarł, gdy Leonard miał 9 lat, co na zawsze pozostawiło ślad w nadwrażliwej, skłonnej do depresji psychice chłopca.

Od najmłodszych lat Leonard przejawiał talenty artystyczne i zainteresowanie sztuką, a wkrótce także filozofią. Ukochał szczególnie twórczość poety Frederico Garcia Lorca. Inspirował się nim do tego stopnia, że lata później, własną córkę nazwał właśnie… Lorca.

Cohen_foto2To poezja i proza były w pierwszym okresie głównymi zainteresowaniami Cohena, choć jednocześnie zajmował się też muzyką, pierwszy folkowy zespół zakładając już jako nastolatek. Jak okazało się później, w każdej z tych dziedzin zrealizował się świetnie.

Pierwsze teksty poetyckie Cohen publikował jeszcze jako student Literatury Angielskiej Uniwersytetu McGilla w Montrealu. Pierwszy tomik poezji wydał tuż po studiach, w 1956 roku. Dzieło, nazwane „Let Us Compare Mythologies” („Porównajmy mitologie”) opublikowane zostało przez wspierającego talent młodego Leonarda, wykładowcę z McGilla, Louisa Dudka.

Od czasu debiutu Cohen, walcząc o przebicie na rynku prozatorskim i poetyckim, wydawał co jakiś czas poezję („The Spice-Box of Earth” czy „Flowers for Hitler”) oraz powieści – na przykład „The Favourite Game” i „Beautiful Losers”. Dzieła te spotykały się z przychylnością krytyki i czytelników, nie zapewniły jednak Cohenowi mocnej pozycji na rynku i zadowalających zarobków. Można nazwać to niepowodzeniem, trzeba jednak przyznać, że brak wielkiego sukcesu literackiego (na który artysta czekał tworząc przez prawie całe lata sześćdziesiąte) stał się przysłowiowym „szczęściem w nieszczęściu”, bo zniechęcony wieloletnimi zmaganiami z niepewnym losem pisarza, postanowił wrócić do… muzyki.

Pod koniec lat sześćdziesiątych  przeprowadził się do Nowego Jorku i stał częścią artystycznej bohemy skupionej wokół twórcy pop artu – ekscentryczno-eklektycznego Andy’ego Warhola. Plotka głosi, że wówczas mocno zabiegał o względy współpracującej z The Velvet Underground niemieckiej wokalistki  Nico, ta wolała jednak sporo młodszego Iggyego Popa. Wracając do muzycznej kariery odrzuconego kochanka – w 1967 roku podpisał on pierwszy profesjonalny kontrakt z Columbia Records, by wkrótce wydać debiutancki album, „Songs of Leonard Cohen”.

Longplay, posiadający najprostszy z możliwych tytułów, zaprezentował światu może nie nieskazitelnego muzycznie, z pewnością jednak świetnego poetycko i ujmującego melodycznie artystę. To z tego albumu pochodzą utwory napisane (a jakże!) dla kobiet: „So Long Marianne” i „Suzanne”, a także, również znana do dziś, pieśń „Sisters of Mercy”.

Płyta spodobała się na tyle, że Cohen mógł wydawać kolejne. W przeciwieństwie do jego literackiej historii, kariera muzyczna obfitowała od początku w małe, ale regularne sukcesy. Po wydaniu trzeciego longplaya, zawierającego słynny Famous Blue Raincoat” albumu „Songs of Love and Hate”, był już po europejskich, amerykańskich i kanadyjskich trasach koncertowych. Jego kariera nabierała tempa, a liryczne, proste, ale piękne piosenki poznawało i kochało coraz więcej kobiet.

Nie ma sensu szczegółowe roztrząsanie kolejnych albumów Leonarda Cohena. Wystarczy wspomnieć, że kolejnym, wielkim sukcesem była wydana w 1984 roku płyta „Various Positions”. To z niej pochodzi hit wszech czasów „Dance Me To The End Of Love” i rozsławiona przez liczne, świetne covery, przepiękna ballada „Hallelujah”. Zamiast bawić się w quasi kronikarstwo, spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to właśnie Cohen i jego utwory zostały docenione i pokochane? Odpowiedź jest chyba tylko jedna – powodem są dwie nieodzowne cechy twórczości artysty z Quebecu – szczerość i piękno.

Każdy z utworów Cohena to święto muzyki – prostymi środkami dociera on wprost do dusz kobiet i mężczyzn. W każdej z piosenek, choć posługuje się nieskomplikowanymi melodiami, w kwestii poetyckiej serwuje odbiorcom ucztę intelektualną. Tylko Cohen może bezkarnie używać aluzji seksualnych jak na przykład w „Chelsea Hotel no. 2”, bo i tak, dzięki kunsztowi i szczerości, zostanie to uznane za wielką sztukę (i bardzo słusznie!). Przez lata uwielbiany jest na całym świecie. Co ciekawe, jedną z najbardziej zakochanych w Cohenie nacji są… Polacy. Tłumaczone na polski piosenki wykonywali w przeszłości Maciej Zembaty i John Porter, ostatnio płytę z nowymi tłumaczeniami wydał Michał Łanuszka. Polki pokochały Cohena już w głębokim PRL-u (w 1985 zagrał w Polsce pierwsze koncerty), a przez lata uczucie to tylko się pogłębiało. Tłumaczenia uczyniły z kanadyjskiego barda poniekąd „swojego” poetę Polaków, a translatorsko – muzyczna spuścizna Macieja Zembatego ciągle inspiruje, czego dowodem jest świetna, wspomniana wyżej płyta „Łanuszka/Cohen”.

Ostatnią ciekawostką niech będzie fakt, iż pod koniec lat dziewięćdziesiątych Cohen na kilka lat został buddyjskim mnichem. Na szczęście wrócił do twórczości i ciągle wydaje płyty. Choć zauważalnie fizycznie słaby, niezmiennie gra koncerty, w zapowiedziach utworów błyszcząc niesłabnącym intelektem i poczuciem humoru. Kobiety ciągle go kochają, mężczyzn ciągle inspiruje. Patrząc na wszystkie lata jego kariery – oby tworzył i żył jak najdłużej.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *