Na dwa głosy: Snowpiercer
5 min readPo „Witaj w klubie” przyszedł czas na kolejną filmową konfrontację naszych recenzentów. Niezrozumiałe inspiracje, ciekawy dobór aktorów i fabuła, która z jednej strony razi, z drugiej zadziwia. O „Snowpiercer: Arka Przyszłości” w reżyserii Joon-ho Bonga piszemy na dwa głosy.
Rok 2031 na Ziemi panuje epoka lodowcowa wywołana sztucznym obniżeniem temperatury przez ludzi, którzy obawiali się globalnego ocieplenia. Mróz staje się największym wrogiem ludzkości. Jedynie nieliczni znajdują schronienie w pociągu – tytułowej arce przyszłości, kierowanej przez nikomu nie znanego Pana Wilforda (Ed Harris). Społeczeństwo zostaje podzielone na klasy, każda rezyduje w odpowiednim wagonie pociągu. Ci, którzy zamieszkują tylną część postanawiają się zbuntować i obalić rządzących nimi ludzi, którzy zamieszkują przód pociągu. Zaczyna się podróż bohaterów do lokomotywy i cały szereg absurdalnych zdarzeń
Magda Drozdek : Film, to przedziwna metafora. Właściwie to jedna wielka metafora, w której można szybko utonąć. Co się dziwić: francuski komiks, koreański reżyser, czeska sceneria i do tego słaby amerykański pomysł na sci-fi. Taki miszmasz nie mógł wyjść dobrze.
Marek Listwan : Oglądając film miałem takie momenty, że zastanawiałem się: „czego ja jestem świadkiem?”. Może nie czuję artyzmu, ale pomysł jest co najmniej dziwny.
M.D : To miała być abstrakcja, ale jak na moje wyczucie, to zrobiła się z tego bezpłciowa papka, która próbuje udawać sztukę. Sama idea zapowiadała się ciekawie. Społeczeństwo się wykończyło, ostatecznie ludzi dobił globalny spadek temperatury, a jedynym wyjściem było załadowanie się na tytułową arkę, czyli nasz nieszczęsny pociąg. I podział klasowy. Każdy w pociągu zna swoje miejsce, wszystko przesycone jest propagandą i wydawać by się mogło, że do stworzenia dobrego filmu niewiele brakuje.
M.L : Nie przesadzaj, nie było aż tak źle. Pomijając miejsce akcji (pociąg? poważnie?), to konwencja jest podobna do słynnej gry „Bioshock” (polecam). Klimat, mimo że momentami solidnie nadgryzany niedorzecznością, jest niewątpliwie atutem tego obrazu.
M.D : Co ciekawe to producentem filmu jest Park Chan-wook, człowiek który stworzył kultowego „Oldboya” (nie wspominajmy lepiej o najnowszym amerykańskim odpowiedniku), a to do czegoś zobowiązuje? Ale mogę się mylić…
M.L : Jako, że producent jest Azjatą to zobowiązuje go to do udziwnienia filmu w jak największym stopniu. Chyba wyszło, prawda?
M.D : To, że w żyłach Azjatów płynie czysta abstrakcja, nie zwalnia ich z myślenia. Na wszystkim cierpi najbardziej sam gatunek. Bo czy szczytem kreatywności w science-fiction jest samonapędzający się pociąg, jeżdżący w kółko i prowadzony przez flegmatycznego fana środków lokomocji Eda Harrisa?
M.L : Harris jak dla mnie jest typowym złym panem. Tu w sumie też taki jest. Z tym, że chyba wolę go w mundurze/garniturze, wiercącego ludzi swym chłodnym wzrokiem, z nienagannymi manierami. Siwy pan w pidżamce niezdrowo ekscytujący się pociągami, siedzący całe dnie sam… dyplomatycznie powiem, że to podejrzane.
M. D : Nie do końca jest taki samotny w tej swojej lokomotywie, ale zostawmy jakiś element zaskoczenia desperatom, których zachęcimy, mimo wszystko, do obejrzenia. Bardziej od Harrisa nie na miejscu jest główny bohater. Curtis grany przez Chrisa Evansa a.k.a. Nie-chcę-być-tylko-Kapitanem-Ameryką, kompletnie nie pasuje do filmu. Reżyser kreuje go na mesjasza przyszłości, ale z taką sztucznością, że wychodzi z tego kompletny pastisz.
M. L : Mimo, że fanem pana Ameryki nie jestem, to Curtis jest choć trochę innym bohaterem niż wszyscy „mesjasze” do tej pory. Żeby nie zdradzać za dużo, jego przeszłość i kilka decyzji oraz zachowań kłóci się z wizerunkiem marvelowskiego pajaca w stroju z amerykańską flagą.
M. D : I jest stworzony bardzo na siłę. Właściwie to reżyser nie ma na niego dobrego pomysłu. Curtisa trudno nie określić właśnie „niedorobionym mesjaszem” skoro sam reżyser mówi, że inspirował się „Matrixem”. A propos inspiracji…Wiedziałeś że Namgoong Minsu, narkoman, który pomaga bohaterowi przedostać się na przód pociągu, wzorowany był na postaci Hana Solo?
M. L : Poważnie? W takim razie, drodzy czytelnicy, ogłaszam profanację. Ikona, pilot Sokoła Millenium, mój bohater z dzieciństwa, stał się inspiracją do stworzenia postaci bezpłciowego koleżki, który – uwaga, uwaga – potrafi dobrze otwierać drzwi! To kim wtedy inspirowana jest jego towarzyszka, Yona? Chewbaccą?
M. D : Czekaj, czekaj, to nie wszystko. Producent, bo to jego cudne porównanie, brnie głębiej: Na pewno myślałem trochę o oryginalnej „Planecie Małp” w kontekście mocnego zwrotu akcji na zakończenie. Natomiast jeśli chodzi o akcję filmu, zamkniętą w wąskiej, ograniczonej przestrzeni, oczywistą inspiracją był „Obcy: 8 pasażer Nostromo” (w wywiadzie dla portalu stopklatka.pl).
M. L : A smoka w tej bajce nie było? Pan producent się chyba troszkę pogubił. Myślę, że intencje miał dobre, ale co z tego? Kiepsko wykorzystał takich aktorów jak Tilda Swinton i Ed Harris, a dziwny klimat opowieści zbudował ledwie poprawnie. Miała być produkcja o sile rażenia bomby atomowej, a wyszedł kij z kupą – też dość mocny, ale do podbicia świata się nie nadaje.
M. D : Skoro wywołałeś już imię mojej ulubienicy, to nie mogę tego nie skomentować. Swinton, w przeciwieństwie do Harissa, wypada świetnie. Jako jedyna postanowiła zabawić się rolą i nie brać jej na poważnie. Stąd ten niewymuszony komizm i nonszalancki styl. O samej aktorce można by napisać pokaźnych rozmiarów tekst, ale w „Snowpiercerze” jej niesklasyfikowana osobowość jakoś się odnajduje. Podobnie jak John Hurt („Tylko kochankowie przeżyją”).
M. L : Swinton była dla mnie mocno irytująca. Nie pasowała do tego wszystkiego. Gdy tylko się pojawiała zaczynało śmierdzieć przesadnym absurdem. Tak jakby nagle w thriller sci-fi wszedł „Grand Budapest Hotel”.
M. D : Zastanawiam się co jeszcze pokaże nam Joon-ho Bong. „Snowpiercer” miał być jego przepustką do Hollywood i teraz wystarczy czekać na najnowsze boxoffice’y. Już same cytaty na plakacie mogą być dla niego powiewem nadziei, choć ja „arcydziełem” nigdy bym tego filmu nie nazwała. Prostytucja cytatowa znana jest nie od dziś, ale w tym przypadku kuje w oczy podwójnie.