Diabelski Pamiętnik #3: przede wszystkim – nie szkodzić

Andre Onana

Fot. https://www.instagram.com/p/C0PjBHLt7e4/?igshid=MzRlODBiNWFlZA%3D%3D / autor: instagram.com/utd.basis

Chciałbym powiedzieć, że ostatni tydzień w wykonaniu Czerwonych Diabłów jest wypadkiem przy pracy. Trudno jednak stawać w szranki z zasadami logiki i prawami wszechświata. A już najgorzej robić to, kibicując Manchesterowi United. Po ostatnim wpisie w Pamiętniku, tak przecież pozytywnym, nadszedł czas, by ponownie wylać z siebie żale spowodowane fatalną postawą mojej ukochanej drużyny.

Ostrzeżenie: Niniejsza rubryka jest przeznaczona dla osób o mocnych nerwach. Jeżeli nie chcesz doświadczać stanu totalnej beznadziei, zawodu i irytacji, unikaj tego i reszty artykułów z tej serii. Ich czytanie grozi nabyciem silnych tendencji masochistycznych. Robisz to na własne ryzyko.

Krucjata nieudana

Drogi Pamiętniczku, tak się złożyło, że swój mecz w tej kolejce Ligi Mistrzów Czerwone Diabły miały rozegrać w Stambule, czyli niegdysiejszym Konstantynopolu. Jako miłośnik historii czułem niesamowitą ekscytację, wiedząc, że United pojadą na turecką ziemię w roli krzyżowców. Oczami wyobraźni widziałem Andrę Onanę jako obrońcę Akki. Erik Ten Hag miał być Ryszardem Lwie Serce, a Bruno Fernandes Fryderykiem Barbarossą. Ostatecznie jedynym, co zgadzało się z historią krucjat, była klęska.

A zaczęło się przecież tak pięknie! Alejandro Garnacho otworzył wynik już w 11. minucie pewnym uderzeniem pod poprzeczkę. Kiedy Bruno trafił z dystansu, w moje serce zaczęły się wkradać iskierki nadziei. 2:0 na wyjeździe już po kilkunastu minutach naturalnie brzmi świetnie. Miłe złego początki. Hakim Ziyech wykorzystał złe ustawienie muru i Onany, ustalając wynik pierwszej połowy na 2:1 dla Manchesteru. Wtedy jeszcze potrafiłem zachować pogodę ducha. Liczyłem na bramkę po przerwie. Taki gol dawałby już względny spokój.

Moje nieme prośby musiały zostać wysłuchane, bo już 10 minut po przerwie Scott McTominay podwyższył nasze prowadzenie. Wydaje się, że właśnie wtedy zawodnicy United poczuli ukłucie winy w stosunku do Galatasaray. Nie chcieli przecież psuć im takiego święta, a tym bardziej zmniejszać szans tureckiej drużyny na wyjście z grupy. Co to, to nie! Jako świetnie wychowana grupa ludzi, zawodnicy Diabłów postarali się pokazać wyższość kulturową w najhojniejszy z możliwych sposobów – oddając ciężko wypracowane prowadzenie.

Charytatywność

Rozdawanie świątecznych prezentów rozpoczął Onana. Kto mógłby się spodziewać, że moje górnolotne porównanie go do obrońców Akki będzie aż tak nietrafione? Okazało się, że w geście koleżeńskiej solidarności z Ziyechem – byłym kolegą z Ajaxu, postanowił podarować mu także drugą bramkę. Jestem przekonany, że widząc lecącą prosto w jego dłonie piłkę, wrócił wspomnieniami do wszystkich ich wspólnych treningów i stwierdził, że nie wypada mu nie wpuścić strzału Marokańczyka. Wiedział, że United dalej będą prowadzić, ale za to jego przyjaciel będzie mógł się pochwalić dwoma golami. Wspaniały gest z jego strony!

Działalność charytatywną rozkręcił również środek pola Manchesteru. Kobe Mainoo biegał dużo, ale niekoniecznie tam, gdzie było trzeba. Przy trzeciej bramce dla Galatasaray nie chciał powstrzymywać Kerema Akturkoglu przed oddaniem strzału, który przecież mógł tak bardzo ucieszyć tureckich kibiców. Nie zapominajmy także o McTominayu, który podarował ogromne przestrzenie swoim rywalom, dbając o ich komfort psychiczny w rozgrywaniu piłki w centralnej strefie boiska. Naprawdę czuję dumę, że kibicuję drużynie stawiającej człowieczeństwo ponad wygrywanie.

Ostatnim aktem dobrej woli ze strony Erika Ten Haga było wpuszczenie na plac gry Facundo Pellistriego w miejsce zmęczonego Garnacho. Pamiętając o tym, jak ważne jest pomaganie, Urugwajczyk koncertowo unieszkodliwił wszystkie zagrożenia bramki przeciwników, jakie stworzyli jego koledzy. Gdyby UEFA przyznawała nagrodę za charytatywność względem rywali, Pellistri miałby spore szansę na jej zdobycie. Ba, byłby pewnie jednym z faworytów! Pięknie nam rośnie ten młodzieniec. Zapewne niedługo odezwie się do niego ktoś z klubu w celu przedłużenia kontraktu. Oczywiście z solidnym bonusem za promowanie wizerunku przyjaznej marki.

Kiedy wygrywanie staje się męczące

Mecz w Lidze Mistrzów nie był jedynym spotkaniem w tym tygodniu, w którym gracze United chcieli odpocząć od wygrywania. Tym razem na celownik maszyny do rozdawania punktów wzięli sobie Newcastle United. Wyszli na ten mecz piekielnie zmotywowani perspektywą utrudnienia sobie sytuacji w tabeli. W dodatku postanowili sobie, że uczynią to przy jak najmniejszej intensywności, by zachować dużo sił na kolejną porażkę. Na St. James’ Park dobrze zaprezentował się tylko jeden zespół i, uwierz lub nie, Pamiętniczku, nie był to ten w czerwonych koszulkach.

Sroki zafundowały Czerwonym Diabłom piękną lekcję gry w piłkę. Ich występ można przyrównać do wykładowcy, który jest cholernie wymagający i surowy, ale i tak go lubisz. Intensywność, jaką zaprezentowali, wręcz wylewała się z ekranu mojego telewizora. Aż strach pomyśleć, co musieli czuć zawodnicy Manchesteru, którzy mają na co dzień do czynienia z Anthonym Martialem czy Raphaelem Varanem. Domyślam się, że w przerwie kilku Diabłów musiało zażyć sporą dawkę Lokomotivu, żeby nie zemdleć przez zawroty głowy. Być może bym im współczuł, ale aż miło było oglądać Newcastle, które walczyło o każdą piłkę i nie odpuszczało ani centymetra boiska.

Diogo Dalot wyglądał, jakby miał zaraz usiąść i się rozpłakać. Nie łatwiej miał po drugiej stronie obrony Aaron Wan-Bissaka, szukający pewnie do teraz Marcusa Rashforda, który powinien był wspierać go w zadaniach defensywnych. Skrzydłowy to w ogóle chyba najbardziej jaskrawy przykład na to, że sukcesy męczą. Po świetnych minionych rozgrywkach, w bieżącym sezonie cierpi przez nadmiar pozytywnych wspomnień. Cały czas chodzi ze spuszczoną głową, przytłoczony całym tym wygrywaniem i strzelaniem bramek. Takich zawodników w United potrzeba – pamiętających, że każdy ich gol, to czyjaś rozpacz. Zwycięstwa nie są bowiem niczym szlachetnym.

Koniec serii

W 55. minucie Anthony Gordon trafił do bramki Andre Onany. Ten jeden gol wystarczył, by pokonać tragiczny tego dnia Manchester. Wyobraź sobie, drogi Pamiętniczku, że porażka z Newcastle zakończyła nie jedną, a dwie pozytywne serie United. Nie wiem jakim cudem, ale moja ukochana drużyna przed wizytą na St. James’ Park potrafiła wygrać 3 mecze z rzędu, a do tego popisała się 3 kolejnymi wygranymi na obcych boiskach. Patrząc na to z tej perspektywy, czuję ulgę, że tym razem nie doprowadziliśmy nikogo do smutku. Co więcej, kibice Newcastle wydawali się wniebowzięci, świętując zwycięstwo swoich idoli.

Cieszy też postawa Anthony’ego Martiala, który potrafił wziąć się w garść i po udanym spotkaniu z Evertonem zaliczył dołujące występy w tym tygodniu. Gdyby nie to, mógłbym się przyzwyczaić do dobrej formy Francuza, a to byłoby już kuszenie losu. Kto, jak nie Martial, mógłby tak szybko sprowadzić na ziemię oczekiwania rozwydrzonego kibica? Najbardziej przypomniał mi o marności mojego klubu, kiedy wykłócał się z Ten Hagiem, próbującym rozpaczliwie namówić go do pressingu. Holender chyba zapomniał, że napastnik jest od marnowania podań kolegów, a nie od biegania.

Pojawili się również rebelianci – grupa zawodników walczących o dobre imię Manchesteru United. Na czele frakcji wywrotowców stanął o dziwo Harry Maguire, który jeszcze rok temu nie reprezentował tego typu wartości. Cóż, od nadmiaru zaufania każdemu kiedyś odbije. Anglik gra zdecydowanie powyżej poziomu, do którego przyzwyczaił fanów, będąc obok Bruno, Garnacho i Mainoo najjaśniejszym punktem drużyny w ostatnim czasie. Mam nadzieję, że ktoś szybko ukróci te fanaberie, bo jak tak dalej pójdzie, ktoś znowu może uwierzyć w tę drużynę.

Ponure święta

Wydaje się, że z perspektywy kibicowskiej tegoroczne święta będą dla mnie wyjątkowo ciężkim przeżyciem. Już teraz muszę myśleć, w jaki sposób odbijać docinki przy wigilijnym stole. Będąc kibicem nie tylko United, ale i Lakers, będę musiał się nieźle nagimnastykować. Tak się, drogi Pamiętniczku, kończy bycie kibicem-romantykiem. Jedną ręką wcinasz barszcz z uszkami, a drugą szukasz w telefonie jakichkolwiek statystyk, które udowodnią, że twoje drużyny wcale nie są tak tragiczne, na jakie wyglądają.

Dodatkowym niepokojem napawa mnie fakt, że w grudniu Czerwone Diabły nie będą miały łatwo. Zaraz mecz z Chelsea, która właśnie ograła Brighton, potem starcie z niewygodnym Bournemouth, by już 12 grudnia odpaść z Ligi Mistrzów po spotkaniu z Bayernem. Jakby tego było mało, chwilę po odpadnięciu z rozgrywek europejskich pojedziemy na Anfield, by zarobić kilka goli od Liverpoolu. Już teraz czytam wielki słownik wymówek i uników, by przetrwać najbliższe tygodnie.

Pocieszający jest fakt, że koniec końców sport ma być rozrywką. Z drugiej jednak strony rozbrzmiewa w mojej głowie pytanie – czy rozrywka powinna aż tak boleć? Bycie kibicem United sprawia, że człowiek nabiera skorupy, przyzwyczaja się do beznadziei i bezsilności. Problem jest z tym taki, że każdy promyk nadziei wydaje się być kolcem, a nie balsamem dla zbolałej duszy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

15 − cztery =