„Ant-Man i Osa: Kwantomania” – recenzja

fot. Pixabay.com / autor: kaisender

Ostatnie produkcje Marvela nie cieszą się najlepszym odbiorem. Recenzenci, jak i sami fani MCU nie stronią od negatywnych komentarzy. Czy „Ant-Man i Osa: Kwantomania” jest kontynuacją złej passy Marvela?

Najnowsza część Ant-Mana zaczyna się spokojnie. Pierwsze kilkanaście minut przedstawiają, jak Scott Lang (Paul Rudd) zaczął układać swoje życie na nowo. Napisał nawet książkę o swoich superbohaterskich czynach i o tym, jak uratował świat. Na ekranie w końcu możemy zobaczyć jego, nastoletnią już córkę Cassie (Kathryn Newton). Jednak akcja szybko zmienia się, gdy dziewczyna przedstawia swój najnowszy wynalazek i cała rodzina przypadkiem trafia do wymiaru kwantowego. W tym momencie akcja filmu dzieli się na dwie grupy. Pierwsza z nich przedstawia losy Scotta i Cassie, a druga Hope (Evangeline Lilly), Hanka (Michael Douglas) i jego żony Janet (Michelle Pfieffer), dla której nie jest to obce miejsce. W poprzedniej części Ant-Mana Scott, Hope i Hank pomagają jej wydostać się z wymiaru kwantowego, w którym zdążyła już przeżyć 30 lat. Po czterech lata od sequela, reżyser Peyton Reed rozwija jej wątek.

Kolejne uniwersum

„Ant-Man i Osa: Kwantomania” rozszerza, dopiero od niedawna wspomniane w poprzednich produkcjach, tematy nowych uniwersów. Przyciągający swoją estetyką wymiar kwantowy i zamieszkujący go bohaterowie to jeden z kilku jak nie najlepszy element filmu, chociaż jakość efektów wizualnych i CGI nie była na takim samym poziomie jak w „Czarnej Panterze: Wakanda w moim sercu”. Nominowanej zresztą do Oscara za najlepsze efekty specjalne. Niestety w porównaniu do Czarnej Pantery Ant-Man wypada dość średnio pod względem scen walki i samego ukazania nowego dla widza świata. Odpowiedzialni za efekty specjalne Jesse James Chisholm, Fiona Campbell i Paul Corbould nie do końca poradzili sobie z wizualnym przedstawieniem kosmicznego wymiaru kwantowego i jego mieszkańców. A szkoda, bo oglądając film, czujemy niewykorzystany potencjał.

Złoczyńcy kontra superbohaterska rodzina

W końcu na wielkim ekranie mogliśmy ponownie zobaczyć Kanga Zdobywcę (Jonathan Majors). Wcześniej pojawił się na końcu serialu „Loki”. Jak na razie Kangowi dość daleko do wzbudzającego grozę Thanosa, ale jego wątek to kolejna lepsza strona filmu.  Z drugiej strony mamy zabawnego antagonistę MODOKA (Corey Stoll). Pod względem humoru zdecydowanie na plus, jednak wyglądem już na minus. Nie jestem pewna czy to, jak został wykreowany, było zamierzonym efektem, czy może to po prostu słabe CGI.

Na szczęście relacja Scotta i Cassie wypadła jak najbardziej na plus. Ich podobne, charyzmatyczne, żartobliwe charaktery ogląda się z wielką przyjemnością. Kathryn Newton bez problemu poradziła sobie w swojej (prawie) debiutowej roli w MCU. Z podobnie dużą przyjemnością oglądało się postać Janet, której historię w wymiarze kwantowym w końcu udaje się nam poznać. Za to, niestety, Hank i Hope pozostają gdzieś w tle.

W którą stronę zmierza Marvel?

Z ogromnym bólem serca pisze mi się negatywne słowa o najnowszej produkcji Marvela. Jednak mam mieszane odczucia co do filmu. Na pewno widać potencjał w samej historii, która mogłaby być przedstawiona w lepszy, bardziej przyciągający sposób. Być może trzeba było przesunąć premierę (tak samo, jak w przypadku „Avengers: Secret Wars” przesuniętego na 2026 rok) i poświęcić więcej uwagi na jakość, a nie naglący deadline. Na koniec, po obejrzeniu całego filmu i dwóch scen po napisach odnoszę wrażenie, jakby całość była głównie wprowadzeniem do nowej części Avengers i drugiego sezonu Lokiego. Dużo akcji na raz, niepozwalającej skupić uwagi widza na jednym wątku.

Ant-Man nie jest moją ulubioną postacią, ale mimo wszystko darzę go sporą sympatią. Szczególnie, patrząc na jego początki w „Civil War”czy po prostu w pierwszej części „Ant-Mana”. Dlatego mam nadzieję, że „Ant-Man i Osa: Kwantomania” jest małym krokiem MCU w stronę coraz to lepszych filmów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dziesięć − siedem =