Donda, czyli sacrum w wydaniu Kanye

fot. Axel Antas-Bergkvist

Album widmo, który przez ostatni rok rozpalał wyobraźnie i oczekiwania fanów ukazał się w ciszy. W niedzielne popołudnie 29 sierpnia czarna okładka Dondy ujrzała światło dzienne, a miliony słuchaczy na całym świecie klikając przycisk „play” po raz kolejny rozpoczęło muzyczną podróż po umyśle szaleńczego geniusza – Kanye’ego Westa. 

 

 

 

 

 

 

„Donda, Donda, Donda…” wyłoniła się z chaosu.

I nie chodzi tutaj jedynie o chaos związany z ciągłymi przesunięciami premiery, nieustannie zmieniającą się tracklistą i kolejnymi ekscentrycznymi odsłuchami, które początkowo rozpalające oczekiwania fanów, później zaczęły jedynie irytować wodzeniem za nos i nieprzespanymi nocami.

Na dziesiątym albumie w swojej karierze Kanye po raz kolejny mierzy się z osobistym chaosem – rozpaczą i wyrzutami sumienia po śmierci mamy, Dondy West. Jest to chyba najbardziej emocjonalny materiał w jego dyskografii, stanowiący prawie dwugodzinną spowiedź i wewnętrzną walkę Ye z demonami przeszłości.

 

 

„This is not album of the year. This is album of the life”.

„Donda” jest doniosła. Przeplata na swojej trackliście wbijające w fotel chórki i muzykę organową tworząc mieszankę majestatyczną, wielokrotnie ocierającą się o mistyczne arcydzieło. Jednak przy całej swej podniosłości wypada momentami całkiem eklektycznie. Łącząc ze sobą różne, odmienne brzmienia, ukrywając w swoich wersach wiele truizmów, a także wersów mogących przyprawić o zawrót głowy zważając na sakralną stylizację całego krążka, m.in. słowa Jaya-Z z „Jail”:

„Hova and Yeezus, like Moses and Jesus”

Jako jedną z wtop można zdecydowanie wskazać „Tell The Vision” z pośmiertnym udziałem Pop Smoke’a. Jest to kawałek, który zupełnie nie pasuje i zdecydowanie zgrzyta podczas odsłuchu całego albumu.

Oprócz tych kilku małych niedociągnięć ciężko doszukać się innych wad. Mamy tutaj wybitne połączenie hip-hopu i gospelu, które momentami zrealizowane jest z rozmachem kojarzącym się z „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”. Jednocześnie można odnaleźć drillowe „Off The Grid” z Playboi Cartim, „God Breathed” – z poruszającym wokalem Vory’ego i odczuwalnymi odniesieniami do „Yeezus’a”, „Jail” i mocną zwrotkę Jaya-Z, a także nieco odstający od reszty, wpadający w funk utwór – „Believe What I Say” na klasycznym samplu „Doo Wop (That Thing)” legendarnej Lauryn Hill. Na albumie możemy również kilkukrotnie usłyszeć głos Dondy West, między innymi we wbijającym w fotel „Praise God” współtworzonym z Baby Keem’em i Travisem Scottem. Z gości zachwyca również The Weeknd i Lil Baby w „Hurricane”, oraz „Moon” z Kid Cudim i Don Toliverem, który ostatnio na każdym kroku pokazuje, w jak dobrej jest formie. 

Jednak wśród gości nie obyło się bez kontrowersji. Nazwiska DaBaby’ego, Chrisa Browna czy Marilyn’a Mansona oskarżonych między innymi o przemoc i wykorzystywanie kobiet, na albumie ku pamięci zmarłej matki zdecydowanie burzą obraz sacrum budowany przez Kanye.

 

„Even if you are not ready for the day, it cannot always be night”

Czy płyta jest za długa? Prawie dwie godziny muzyki, wydaje się być ciężką próbą dla współczesnego słuchacza. Ale album pomimo kilku wypełniaczy, w postaci m.in. „Ok Ok”, „Jonah”, czy czterech utworów w wersji alternatywnej, jest bardzo spójny, a jeśli natrafia się na muzyczne mielizny, to są one jego integralną częścią i nie wzbudzają irytacji, bardziej pozwalają na wbicie się w rytm „Dondy”. Bo warto poświęcić trochę czasu i posłuchać jej od początku do końca, kilka razy, zagłębiając się w świat, który kreuje Ye wraz z długą i wybitną listą gości wyłaniających się z ciemności okładki, która swą czernią wchłonęła blask wielu gwiazd, a w dźwiękach oddała ich esencję.

Nie jest to album bez wad, nie jest to też najlepszy album w dorobku Kanye’ego Westa, ale zdecydowanie można potwierdzić słowa Ye – jest to album jego życia.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *