Przez polonistykę do pisarstwa – rozmowa z doktorem Arturem Nowaczewskim

Artur Nowaczewski, poeta (Commodore 64, Elegia dla Iana Curtisa, Kutabuk), pisarz (Dwa lata w Phenianie, Hostel Nomadów), literaturoznawca (Szlifbruki i flaneurzy, Konfesja i tradycja: szkice o poezji polskiej po 1989 roku) i nauczyciel akademicki w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego.

To pierwsza rozmowa z cyklu wywiadów z absolwentami Uniwersytetu Gdańskiego. Projekt został zrealizowany przez Rafała Skowrońskiego.

Rafał Skowroński: Skąd wzięło się pana zainteresowanie literaturą? Jak trafił pan na studia filologiczne?

Artur Nowaczewski: Tu trzeba dokonać historycznej rekonstrukcji. Wychowałem się w czasach, kiedy kultura książki była dominująca. Kiedy poszedłem do szkoły – to była połowa lat osiemdziesiątych – nie było jeszcze Internetu, dostęp do komputerów był w ograniczonym zakresie, kasety wideo miała może jedna osoba na całą klasę, więc siłą rzeczy książek w naszym życiu było więcej.

Z książkami dużo się obcowało od dziecka. Pamiętam, że uczyłem się czytać na Krzyżakach Sienkiewicza, co wzięło się z tego, że obejrzałem film i chciałem poznać oryginał. Pierwszy tom czytałem pół roku, po jednej, po dwie, po trzy strony, a drugi tom zajął mi tydzień.

Dobre początki, ale potem, wcale tak jednakowo z czytaniem nie było przez wszystkie lata. Miałem taki okres – późna podstawówka i okres liceum – kiedy to gry komputerowe wysunęły się u mnie na pierwszy plan i czytałem mniej. Moja biblioteka w tamtych czasach wyglądała tak: blisko setka książek, głównie wydawnictwa Bellona, które specjalizuje się w monografiach bitew, plus biografie wielkich wodzów, przywódców politycznych i w zasadzie żadnych książek literackich, które bym kupił sam dla siebie. Duża w tym rola domu rodzinnego – mój ojciec miał dużą bibliotekę, więc może nie kupowałem takich książek, bo zwykle znajdowały się już w domu. To była nie tylko polska klasyka, tata bardzo lubił czytać swego czasu literaturę skandynawską – zbierał serię Wydawnictwa Poznańskiego poświęconą Skandynawom. Pamiętam, że jeszcze w trakcie studiów sam dla siebie czytałem głównie tych Skandynawów. To akurat nałożyło mi się na zajęcia z epoki oświecenia, lektury z tego okresu mnie nudziły strasznie i uciekałem wtedy w literaturę skandynawską.

Ważny był dla mnie moment, kiedy musiałem wybrać między historią a filologią. Wybór filologii wiązał się z tym, że zawsze miałem literackie ambicje i od dziecka coś pisałem – różne opowiadania, też wiersze, chociaż mniej poważnie. W olimpiadach historycznych nie miałem jakichś specjalnych sukcesów, więc pomyślałem: „O, może właśnie filologia polska?”. Pomyślałem też, że to może być pomoc dla mnie w rozwijaniu pasji.

W takim razie literaturoznawstwo pojawiło się na końcu?

Pojawiło się, kiedy studia zaczęły zmierzać do końca i trzeba było pomyśleć, co ze sobą zrobić. Wybór studiów doktoranckich w moim przypadku odsuwał perspektywę zmierzenia się z życiem na poważnie. To znaczy, pozostawałem w obszarze tego, co znałem, w czym wiedziałem jak się rozwijać, a nie byłem wyrzucony na głęboką wodę, do pracy w jakiejś firmie, gdzie musiałbym zdobywać nowe kompetencje i walczyć o byt. Miałem jednak na tyle komfortową sytuację w domu, że przy pisaniu doktoratu miałem ze strony rodziców wsparcie, zarobkowo pracowałem tylko na pół etatu (doktoranci nie mieli w tych czasach jeszcze stypendiów). Oczywiście wiązało się to z tym, że byłem na pisaniu bardzo skoncentrowany. W zasadzie już od czasu jak zacząłem pisać magisterkę, to dużo czasu poświęcałem tej pracy i intensywnie się uczyłem, bo wiedziałem, że to jest czas, który dostałem w prezencie i po prostu grzechem jest go marnować, że muszę się wykazać, że muszę dać z siebie wszystko. Napisałem magisterkę i doktorat najlepiej jak umiałem – to determinowało moje życie w tamtych latach. Może nie od pierwszego roku – nie byłem jakimś wyróżniającym się studentem, ale stopniowo to, co się wiąże z literaturoznawstwem pochłonęło mnie całkowicie.

Jak wyglądało pana pierwsze doświadczenie związane z próbą publikacji swojej twórczości?

Moje pierwsze doświadczenie z próbą publikacji było pewnie takie, jak większości ludzi, którzy próbują coś opublikować – nie zostałem opublikowany. Nawet nie potrafię przypomnieć sobie, co nie zostało opublikowane, ale w tym momencie nie żałuję, że się nie ukazało. Świat się nie zawalił i także to, co robiłem dalej, nie ucierpiało z tego powodu. To był jeszcze ten czas kultury książki, kiedy Internet raczkował. Dzisiaj często publikujemy swoje próby w Internecie na forach lub w mediach społecznościowych, jednak nie ma takiego momentu przełomowego, kiedy druk jakiegoś utworu zmienia perspektywę spojrzenia na to, co robimy, więc wydaje mi się, że debiut współcześnie trochę się rozmył.

Debiutowałem w piśmie literackim, ale materiał wyszedł przypadkiem, ponieważ dostałem jedną z nagród w poetyckim konkursie Mieczysława Czychowskiego. Tak wyszło, że zadebiutowałem wierszami, a nie prozą. Do tej prozy, którą pisałem w trakcie studiów nie wracam, bo miałem za mały kapitał doświadczeń, żeby coś ciekawego napisać. Być może dzisiaj potrafię lepiej przerobić swoje wspomnienia na jakieś próbki prozy niż wtedy.

Miałem dwadzieścia dwa lata, więc to musiał być trzeci rok studiów. Byłem na małej specjalności praktyczno-literackiej. Wtedy do wyboru mieliśmy tylko specjalności edytorską albo nauczycielską, a oprócz tego wybieraliśmy tak zwane „małe specjalizacje”. Oprócz praktyczno-literackiej do wyboru była jeszcze estetyczno-literacka i filmowa – najpopularniejsza. Nasza grupka z praktyczno-literackiej liczyła około dziesięciu osób. Mieliśmy przede wszystkim możliwość spotkania się z twórcami. Trwało to cztery semestry i każdy semestr był poświęcony jakiemuś rodzajowi literackiemu, a ćwiczenia prowadzili specjaliści z danej dziedziny: zajęcia z prozy mieliśmy ze Zbigniewem Żakiewiczem, z poezji z Aleksandrem Jurewiczem, z eseju z Tadeuszem Skutnikiem i dramat z Krzysztofem Wójcickim.

Najbardziej zapamiętałem zajęcia z Żakiewiczem. Mówił nam dużo o swojej twórczości, o tym, w jaki sposób konfrontował to, co mu się przytrafiło w życiu z późniejszą formą literacką. Poniekąd wyglądało to trochę tak, jakby wpuścił nas do swojej kuchni i mówił: „Słuchajcie, teraz przygotujemy zupę. Tutaj wrzucamy warzywa, mięso, dodajemy trochę przypraw i na koniec wychodzi rosół, tak? A na początku mieliśmy różne produkty”. Może nie do końca wszystkich przekonywał, chociażby ze względu na różnicę pokoleniową. To był pan, który urodził się jeszcze przed wojną i trudno powiedzieć, żeby z jednej strony jego doświadczenie życiowe było nam jakoś bliskie, a z drugiej, żeby książki, którymi on się fascynował, znajdowały się w naszym kręgu zainteresowań. Oczywiście mieliśmy punkty zbieżne, typu Dostojewski, ale to jednak trochę za mało, żeby nastąpiło pełne porozumienie.

Jak wyglądało środowisko poetyckie, kiedy opublikował pan swój pierwszy tomik? Czym różni się od dzisiejszego?

To był 2005 rok. Kiedy debiutowałem, czułem się częścią jakiejś wspólnoty pokoleniowej i chyba podobnie odczuwali to moi rówieśnicy. W większym stopniu czytaliśmy się nawzajem niż to robimy teraz. W czasach, kiedy debiutowaliśmy i stawialiśmy pierwsze kroki, istniały oczywiście inne środowiska pokoleń starszych od nas o dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat. Z jednej strony sami wnosiliśmy jakiś kapitał, a z drugiej natrafiliśmy na już ukształtowany świat literacki.

Wtedy, w pierwszych latach dwudziestego pierwszego wieku, stykaliśmy się ze starszymi twórcami. Ich wyobrażenia o literaturze i życiu literackim wywodziły się z okresu PRLu, czyli z czasów, kiedy ważne były związki twórcze. Mówiłem wcześniej o cechu, że nie można dostać dyplomu poety, ale jednak w PRLu trochę coś w tym rodzaju funkcjonowało i słowo literat w tamtym czasie mogło oznaczać kogoś, kto para się jakimiś zajęciami paraliterackimi, jest członkiem związku i ma legitymację. Ta rzeczywistość była wtedy dla nas trochę egzotyczna, pomimo że należeliśmy z kolegami i jedną koleżanką – bo mieliśmy w składzie Barbarę Piórkowską – do klubu młodych przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich w Gdańsku. Ale w zasadzie bardziej interesowało nas przebywanie ze sobą niż przynależenie do stowarzyszenia. Sami, wewnątrz instytucji, tworzyliśmy grupę.

Dobrze powiedzieć o czasopismach literackich, bo po osiemdziesiątym dziewiątym roku instytucja czasopisma literackiego – organizowanego oddolnie, poza jakimiś strukturami, przez grupę pasjonatów – to było coś, co potrafiło zorganizować wokół siebie aktywność twórczą. Na tej zasadzie funkcjonował sopocki „Topos”, gdzie drukowałem debiut książkowy. Obecnie rola czasopism literackich zmalała – trudno na ich podstawie zdobyć orientację w tym, co się dzieje w literaturze, a jednak pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku obecnego wieku taką wiedzę tam zdobywałem.

A czy w kontekście tego zmieniła się jakoś rola slamów poetyckich?

To taka kwestia, która jest widoczna od kilkunastu lat, a może nasiliła się w ostatnich latach, że nowe postacie, nowi autorzy, objawiają się właśnie na slamach poetyckich.

Na czym polega przewaga slamu nad klasycznym konkursem literackim? W zasadzie wszystko w slamie konstytuuje się wokół zdarzenia. Nie ma eliminacji – każdy, kto się zgłosi jest w pierwszej rundzie i może w niej odpaść, ale może też przejść dalej. Może to demokratyczność sytuacji – chociaż trudno nazwać slam instytucją – powoduje, że angażuje się maksymalnie dużo osób. Dlatego być może dla części z nich jest to ekscytujące i dlatego slamy odgrywają taką rolę współcześnie przy debiucie. To też kwestia odwagi i zdolności zaprezentowania tekstu, a nie tylko napisania go. W przypadku klasycznego konkursu literackiego są jakieś wymogi warsztatowe, które zależą od gustów jury i czasami przez sito konkursów nie przebijają się ciekawe osobowości czy poetyki. Konkursy literackie zmierzają do konwencjonalizacji – wygrywają tam twórcy poprawni, a nie rzeczywiście ci, którzy wywracają stary świat i wprowadzają coś nowatorskiego, którzy mają w sobie coś wyjątkowego. Chociaż za pomocą konkursu literackiego też można czasami wyłowić kogoś interesującego.

Slamy pojawiają się jakoś około 2005 roku. Czyli jest to rzeczywiście kwestia ostatnich kilkunastu lat. Natomiast pamiętam, że w slamach nie brałem udziału i nawet – to może było głupie, napuszone – wydawało mi się, że jako ktoś, kto ma jakieś aspiracje, nie powinienem się zniżać do tego, żeby startować z amatorami w zapasach na scenie. Być może najbardziej odstręczało mnie od slamów to, że to publika musi wydać werdykt, a miałem poczucie, że jednak ci ludzie nie mają kompetencji, żeby wydawać wyroki i że nie zawsze to, co znajdzie większy poklask, będzie bardziej wartościowe. Mam jednak wrażenie, że młodsi dzisiaj przyjmują to jako jedną z naturalnych dróg artystycznych.

W jaki sposób muzyka łączy się dla pana z działalnością poetycką? Czy może pan opowiedzieć coś o projekcie Kutabuk?

Historia powstania zespołu Kutabuk zaczyna się od inicjatywy muzyków. To Jakub Noga musiał mnie zachęcić do tego i on jako pierwszy zobaczył potencjał takiego połączenia. Stało się też tak dlatego, że Jakub jest osobą, która w dwóch światach się porusza i poruszała, to znaczy: jest muzykiem, grał w różnych projektach trójmiejskich artystów, a jednocześnie interesował się literaturą, podejmował własne próby literackie. Będąc taką osobą-pomostem między jednym światem a drugim, to w zasadzie Jakub wymyślił ten zespół. Jako osoba środka zachęcił do współpracy z nami perkusistę Jacka Stromskiego i tak się to zaczęło. Zgraliśmy się jako trio, czyli mózg muzyczny w postaci Jacka Stromskiego, ja odpowiadający za warstwę tekstową i Jakub łączący nasze światy.

Działa to doraźnie – jesteśmy w stanie zebrać się na próbę i zagrać koncert. Chociaż nie ma teraz za dużo możliwości, to też nie do końca chcemy powtarzać to, co już graliśmy. Trochę jest tak, że nie mając nowych tekstów, które chciałbym zaprezentować na scenie, nie czuję potrzeby, żeby chodzić za organizacją wydarzeń związanych z Kutabukiem, ale na pewno nie powiedziałbym, że Kutabuk jest sprawą zamkniętą. To jest cały czas taka nasza wspólnota, która może się dzięki muzyce zebrać, zawsze mamy z tego przyjemność. Jak ktoś nas zaprasza, bo czasami inicjatywa przychodzi z zewnątrz, to się zgadzamy. To jest też okazja dla nas do tego, żeby pobyć razem i to jest przyjemne.

Pojawiła się wcześniej uwaga, że dawniej otoczenie i doświadczenia życia codziennego nie były dla pana materiałem możliwym do przekształcenia w literaturę. Napisał pan później jednak dwie książki wspomnieniowe. Skąd ta zmiana?

Jest taki kluczowy moment, w którym zacząłem pisać prozę na nowo. W czasie studiów zająłem się aktywnością poetycką, a w z pomysłów prozatorskich nic nie wychodziło, więc porzuciłem te próby. Wróciłem mniej więcej po dziesięciu latach i napisałem książkę wspomnieniową o Korei[1]. Dwa lata w Phenianie powstało właśnie z tego, że postanowiłem zmierzyć się z literacką formą „wspominania”. Dzisiaj nie jestem może bardzo zadowolony z tej książki, ale wiem, że nie napiszę jej drugi raz.

Dopiero późniejszy Hostel Nomadów uświadomił mi to, jak mogę gospodarować swoim doświadczeniem i jak mogę przekuć je na prozę. Świadomie panowałem już nad materią. Musiałem robić notatki, powstawały zapisy z podróży, doczytywałem książki na temat Bułgarii. To zresztą robiłem też w przypadku książki o Korei, ale tam okazało się, że mój materiał wspomnieniowy jest zbyt nikły do tego, żeby coś zbudować, literatura była więc protezą. Wydaje mi się, że w Hostelu Nomadów zgłębianie bułgarskiej literatury jest integralną częścią procesu tworzenia.

To może jest też tak, że jako młodszy człowiek nie do końca potrafiłem skupić się na wszystkich momentach, które miały potencjał, żeby zamienić się w prozę. Podam taki przykład: chorowałem i leżałem w różnych szpitalach. Czytałem jakiś czas temu ostatni wywiad przed śmiercią profesora Jacka Łukasiewicza, który mówił o doświadczeniach szpitalnych. Odkrył, że właśnie tam miał możliwość rozmawiania z ludźmi innego pochodzenia, uprawiających inne zawody i rozmowa była dla niego źródłem wiedzy o świecie. Leżąc w szpitalach nie korzystałem z tej możliwości, czego dziś żałuję, bo w zasadzie jakbym chciał pisać prozę à la Paweł Sołtys, to wystarczyłoby spisać to, co opowiadali mi wówczas ci dziadkowie, którzy leżeli ze mną na torakochirurgii i miałbym gotowe opowiadania, świetny materiał. I to byłyby publikacje jeszcze z wieku studenckiego.

Jak wspomina pan początek pracy na uczelni? Widziałem ostatnio wpis na pana blogu wspominający prowadzenie zajęć w czasie studiów doktoranckich – jak zapamiętał pan te pierwsze poprowadzone zajęcia?

Doktoranci muszą odbyć praktyki i jedna z tych praktyk dotyczyła literatury najnowszej. To były pierwsze przydzielone mi zajęcia – pierwsze zapamiętane. Zajęcia z literatury najnowszej są szczególne – w momencie, w którym wydaje mi się, że jestem na bieżąco i zdobyłem wystarczająco dużo wiedzy, żeby przekazać ją dalej, okazuje się, że ta wiedza jest już nieaktualna. Często tak jest w pracy nauczyciela akademickiego, że pomimo bycia starszą osobą, która teoretycznie ma za sobą więcej doświadczenia i lektur, trzeba wciąż nadganiać. Świat nie stoi w miejscu i w zasadzie nie ma się nigdy pełnego poczucia panowania nad literacką materią – zawsze pozostaje jakiś obszar, w którym nie czujemy się dobrze, książki, których nie przeczytaliśmy, a które przeczytali inni. Trochę różni się to od pracy nauczyciela w szkole, który omawia po raz dwudziesty Lalkę i ma już wszystkie zagadnienia opracowane w jej kontekście. W pracy nauczyciela akademickiego trochę więcej powinno być intelektualnej wymiany i nieprzewidywalności.

Jakie jest najbardziej irytujące zadanie w pracy nauczyciela akademickiego? Co daje w tej pracy najwięcej satysfakcji?

Może zacznę od pozytywnych stron, tu będzie łatwiej. Dobre jest to, że cały czas można się dowiadywać nowych rzeczy i tak jak poprzednio mówiłem o dziadkach, którzy leżą w szpitalu i których opowieści jako młody człowiek powinienem spisywać i robić z tego literaturę, tak teraz wy studenci jesteście dla mnie źródłem wiedzy o świecie. Czasami mam nawet wrażenie, że osiągam nad niektórymi moimi rówieśnikami przewagę przez to, że mam możliwość słuchania waszych opowieści, czytania waszych prac. To jest chyba najciekawsze, mimo że nie daje się to przekuć na syllabusy, na te bzdurne efekty kształcenia.

Czasami trafią się tacy seminarzyści na licencjacie, którzy są w większej mierze samodzielni, którzy chcą sami coś przez swoją pracę powiedzieć i mają chęć pisania, a nie tylko chcą być poprowadzeni za rączkę przez promotora do efektu końcowego – w takich przypadkach satysfakcją jest śledzić ich proces twórczy i działać tylko w punktowych momentach. Męczące jest natomiast towarzyszenie takiej pracy na poziomie każdego zdania czy akapitu, czy związków między akapitami. Zawsze jednak kiedy widzę, że ktoś się stara, to jest mi lżej, nawet podczas szczegółowego sprawdzania prac. Najbardziej nie lubię lekceważenia, kiedy widzę, że ktoś mógłby zrobić więcej, ale mu się nie chce.

Problematyczna w tej pracy jest jeszcze ilość przedmiotów i ich wymienność, to nie sprzyja wyrabianiu sobie marki dobrego nauczyciela, więc myślę o sobie jako o nauczycielu przeciętnym. Nie mam za bardzo możliwości przywiązania się do przedmiotu i opracowania go na satysfakcjonującym poziomie i wiem, że za rok mogę go nie dostać, być skierowany na inny odcinek. Trochę jak w wojsku – zamiast się okopać na jakiejś pozycji i zabunkrować, to gdzieś jest front przerywany i tam muszę się udać ratować sytuację. Kogoś się udaje uratować, kogoś nie, czasami też są jakieś straty po mojej stronie, bo zawalę jakieś zajęcia.

Pracując na uczelni jest się nie tylko nauczycielem, ale też pracownikiem naukowym. Jakie wynikają z tego dodatkowe obowiązki?

Czyli też jak kłócą się zadania dydaktyczne z naukowymi? To są obciążenia, która są coraz bardziej zwiększane, jeżeli chodzi o naszą kadrę – to potrzeba zdobywania punktów za publikacje. Być może byłoby mi trochę łatwiej, gdybym nie miał dodatkowo jeszcze własnych ambicji twórczych i literackich, bo to zużywa czas. Gdyby sto procent mojej twórczej aktywności było skierowane na literaturoznawstwo, to może byłbym lepszym literaturoznawcą.

Jeżeli chodzi o napięcie między dydaktyką a wymaganiami naukowymi, to może byłoby trochę łatwiej, gdyby prowadzenie badań i pisanie artykułów bardziej przylegało do tego czym naukowiec zajmuje się w dydaktyce. Jeżeli poświęcam siedem lat na napisanie książki o poecie Nowej Fali i zdobywam wiedzę dotyczącą życia literackiego poetów z PRLu, a nie mam możliwości w ogóle poprowadzenia zajęć z tego zakresu, to jest to wiedza, która z punktu widzenia studenta jest zupełnie nieprzydatna.

Pod koniec roku akademickiego 2019/2020 pojawiły się na niektórych uczelniach oferty studiów w pełni zdalnych. Czy wyobraża pan sobie zajęcia zdalne na uczelni jako stałą formę prowadzenia ćwiczeń i wykładów w przyszłości?

Uważam, że kontakt bezpośredni jest bardzo ważny, jeżeli mówimy o takiej przestrzeni, jak uniwersytet. Na przykład na seminarium licencjackim, kiedy omawiałem coś na żywo ze studentami, to tworzyła się między mną a seminarzystami jakaś nić sympatii. Na żywo ta energia przepływa, zdalnie, nawet jeżeli gdzieś energia jest, to nie mamy wrażenia, że ją przekazujemy. Jesteśmy dla siebie takimi bytami abstrakcyjnymi, które włączają się na wciśnięcie guzika. Gdyby całe studia odbywały się w Teamsie, to nie wyobrażam sobie na przykład tego, żeby wytworzyła się więź taka, jak pomiędzy moim promotorem a mną, czyli relacja mistrz-uczeń, kiedy profesor Majchrowski prowadził mnie przez magisterium i doktorat.

W tym roku prowadzę seminarium licencjackie, mamy kwiecień, a ja nie wiem jak wyglądają moi seminarzyści, nigdy nie rozmawiałem z nimi na żywo. Niektórych znam, a niektórych nie – z tymi drugimi nie miałem zajęć przed pandemią.

Ktoś może zapytać: „A po co to? Chodzi tylko o techniczne przekazanie wiedzy”, ale wydaje mi się, że także z pozycji studentów życie tylko przed ekranem, niemożność osobistego spotkania i wykładowcy, i kolegów z grupy jest niekorzystne. Wiedza zresztą jest przekazywana nie tylko pionowo na linii nauczyciele-studenci, ale przemieszcza się też poziomo, poprzez interakcje z kolegami, z koleżankami, od których czerpiemy inspiracje, z którymi dyskutujemy nie tylko w trakcie zajęć, ale kiedy tylko mamy na to ochotę. To są te aspekty studenckiego życia, które są bardzo przydatne później. To na studiach tworzymy sobie krąg znajomości, który może nam się przydać w pracy zawodowej i uczymy się zachowań społecznych i współdziałania – na przykład w kołach naukowych.

To są wszystko aspekty, które przy pracy zdalnej nie mają szansy zaistnieć w wystarczającym wymiarze. Jeżeli są pomysły, żeby tworzyć całkowicie zdalne kształcenie, nawet jeżeli byłaby możliwość studiowania na żywo, to uważam, że to jest trochę niebezpieczne. Jeden powód jest taki, że pogłębia to alienację studentów. Druga kwestia, to instrumentalizacja ludzi, którzy prowadzą zajęcia – można wynająć prowadzących z daleka, też z zza granicy, którzy nie będą współtworzyli więzi uniwersyteckiej.

Są sytuacje, kiedy można się posłużyć Teamsem z korzyścią, ale raczej wynikają z braku możliwości spotkania na żywo. Na przykład konsultacje dla osób, które pracują i nie mogą przyjść w terminie stacjonarnym.

Jeden powód, dla którego poleciłby pan filologię polską? Komu odradziłby pan takie studia

Z perspektywy absolwenta i kogoś kto zajmuje się tą dziedziną w ogóle, to odradziłbym osobom, które w ogóle nie lubią czytać, bo czytać w trakcie tych studiów trzeba będzie dużo, i osobom, którym w ogóle nie wychodzi pisanie. Niesie to ze sobą takie skutki: niech ktoś nawet skończy studia, ale jaki będzie jego wizerunek polonisty w oczach otoczenia? To jest ktoś, kto powinien dobrze operować polszczyzną i kogo często pyta się o to, jak używać danych słów, jak coś napisać. Świadomość własnych braków może być frustrująca, nawet jak ma się już dyplom, chociażby był to dyplom na trójkę. Może więc wtedy nie warto, z pewnością ma się w innych miejscach możliwości rozwoju.

Jeżeli chodzi o to komu bym polecił, to na pewno osobom, które lubią ludzi, lubią rozmawiać i dyskutować, lubią czytać, są humanistami w szerokim rozumieniu, czyli szukają w literaturze odpowiedzi na, na przykład, problemy społeczne. Polecam też takie studia osobom, które mają jakieś ambicje twórcze, literackie, bo na filologii prawdopodobnie spotkają rówieśników zajmujących się tym samym, posiadających podobne ambicje. Pierwszymi odbiorcami moich prób literackich stali się ludzie, których spotkałem w trakcie studiów.

I jeszcze ostatnie pytanie: czy wspomina pan szczególnie ciepło jakieś zajęcia lub jakiegoś wykładowcę?

O zajęciach praktyczno-literackich z twórcami już mówiłem, więc nie będę do tego wracał. Pamiętam zajęcia z profesorem Grześkowiakiem, który wtedy był jeszcze magistrem. Może nie zajmował się dziedziną literatury, która jest mi szczególnie bliska, ale miał w sobie pasję. Widać było, że jest zafascynowany tym, co robi, że ma swoją specjalność – erotyk staropolski.

Dobrym wspomnieniem była praca z promotorem, profesorem Majchrowskim, w trakcie pisania pracy magisterskiej – to, jak się dialog pomiędzy nami kształtował, ile mogłem się nauczyć, w jaki sposób profesor towarzyszył kolejnym etapom powstawania pracy.

Dziękuję za odpowiedzi. Myślę, że układa się z nich pewna historia dojrzewania twórcy – od dziecięcej fascynacji kulturą i literaturą, przez młodzieńcze literackie próby, do czasu dojrzałych publikacji i pracy naukowej.

Także dziękuję za rozmowę. Nasunęło mi się takie spostrzeżenie na marginesie ostatniej wypowiedzi, że wymieniłem jednego młodszego pracownika-nauki, asystenta, pasjonata i jeden profesorski autorytet. Inni też mogliby wystąpić w tych rolach, ale jednak Grześkowiak i Majchrowski zajęli pierwsze miejsce w pamięci. I tak to chyba jest – potrzebujemy przynajmniej jednego człowieka podczas studiów na każdym szczeblu tej swoistej „drabiny bytów”. Nie zapominajmy przy tym o najlepszym kumplu-kumpeli – studencie.

 

 

 

 

[1]        Zob. A. Nowaczewski, Dwa lata w Phenianie, Warszawa 2013. Autor wspomina w utworze dwa lata dzieciństwa spędzone w Pjongjangu (wówczas Phenianie), stolicy Korei Północnej, gdzie przebywał wraz z rodzicami w latach 1989-91 (przyp. R. S.).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

pięć + dziewiętnaście =