Przepychanki superbohaterów. „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”

plakatMarvel wyprodukował już kilkanaście filmów o superbohaterach. Jedne były lepsze, drugie gorsze. O tych gorszych wszyscy wolą zapomnieć. Wystarczy tylko wspomnieć „Fantastyczną czwórkę”, a na duszy robi się jakoś nieprzyjemnie. Lepiej pisać o tych lepszych. Doskonały popis reżyserskich umiejętności pokazali bracia Russo, którzy dali światu „Kapitana Amerykę: Wojnę bohaterów”. To film, o którym musicie przeczytać.

Jeśli ktoś kiedyś stwierdził, że filmy o superbohaterach są zbyt „amerykańskie”, to tym razem nie będzie mógł tego powiedzieć. Mamy tu bowiem sytuację niczym ze współczesnej Polski, targanej protestami i nowymi ustawami. Podobnie dzieje się u Kapitana Ameryki i spółki. Po serii spektakularnych, ale dość opłakanych w skutkach akcji Avengersów, rządzący postanawiają wprowadzić ustawę, która będzie kontrolowała superbohaterów. No bo przecież Hulk i Thor to żywe bomby atomowe, których nie można okiełznać ot, tak. Potrzebne są na to papiery. O tych dwóch panach trzeba jednak zapomnieć. Marvel i bracia Russo postanowili podzielić na dwa, powiedzmy, że wrogie, obozy pozostałych Avengersów. Tony Stark, targany wyrzutami sumienia przez własnoręcznie stworzoną broń, która zabiła setki ludzi, postanawia podpisać protokół. Za nim wstawiają się Czarna Wdowa, James Rhodes, czyli War Machine, Spider-Man i debiutująca Czarna Pantera (tu może lepiej trzymać się angielskiej pisowni). Steve Rogers staje po drugiej stronie muru razem z Falconem, Hawkeye’m, Wandą Makimoff, Ant-Manem i Zimowym Żołnierzem. Długo nie trzeba czekać, by fronty zaczęły się przesuwać w przeróżne strony. W końcu, zrobić z przyjaciół prawdziwych wrogów, to nie lada sztuka.

Tego właśnie podejmuje się Zemo (w tej roli znakomity Daniel Bruhl). To zupełnie inny czarny charakter od tych, których doskonale znamy z pozostałych filmów ze stajni Marvela. Nie ma żadnych specjalnych mocy, ani góry pieniędzy, którymi zniszczyłby świat. Jest tylko zemsta i łeb pełen pomysłów, jak zniszczyć superbohaterów. Pisanie o samej postaci to niebezpieczna gra ze spojlerami. Możecie być jednak przekonani, że choć Zemo potrafi niewiele, to spina całość w jeden dobry ciąg zdarzeń. Dobrze widzieć, że Marvel celuje w nieoczywiste postaci. Dołączenie do obsady Bruhla to tylko jeden pozytywny tego przejaw. „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” daje spragnionym nowości widzom wiele takich smaczków.

Od czasu pojawienia się pierwszych informacji o scenariuszu „Kapitana…”, krytycy głowili się, jak wypadnie Black Panther. Postać, o której niewielu wie coś więcej. Miłośnicy komiksów doskonale znają jego historię, reszcie pozostaje czekać na osobny film. Produkcja braci Russo to przecież dopiero początek jego drogi. Tajemniczy, trochę filozofujący król T’challa, zaskakuje nie tylko świetnie napisanymi dialogami, ale przede wszystkim dobrze poprowadzonymi ruchami. Od Pantery trudno oderwać wzrok. Podobnie jak od reszty scen walki. „Wojna bohaterów” to jeden z tych nielicznych filmów z całego uniwersum, któremu nie można zarzucić stateczności. Choć cały scenariusz oparty jest na tym, że superbohaterowie wreszcie stają twarzą w twarz z przypadkowymi ofiarami swoich słynnych naparzanek i powinni trochę się pohamować, to twórcy nie rezygnują z widowiskowych scen akcji.

Tu na aplauz zasługuje przede wszystkim bijatyka na lotnisku. Prawdziwa gratka dla tych, którzy uwielbiają oglądać sceny walki na dużym ekranie. Każdy bohater odgrywa swoją rolę, nikt nie może być pominięty. A mowa tu przecież o dwunastu wkurzonych postaciach.

Bardzo łatwo zapomnieć, że to film dedykowany Kapitanowi Ameryce. On sam jest jak niewzruszony posąg, który niewiele ma do powiedzenia, jeśli chodzi o całość historii. Tu nikt nie gra pierwszych skrzypiec, czego nie można było powiedzieć o „Zimowym Żołnierzu”. Ale Kapitan Ameryka, to Kapitan Ameryka. On wiele nie musi robić. Doskonale sprawdza się za to jego kompan – Bucky Barnes. Jego przeszłość to motyw przewodni filmu i jego kwintesencja. Można powiedzieć, że to dość słaby haczyk jak na Marvela. Zamiast soczystego filmu o Kapitanie, dostajemy kolejny o Avengersach, tylko czy to minus? Niekoniecznie.

Tak jak dorastają fani komiksów, tak dojrzewa też Marvel do podejmowania nowych wątków w swoich filmach. „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” to doskonałe połączenie filmu akcji, rasowego komiksu, no i humoru, którego nie może przecież zabraknąć. Ale jest w tym wszystkim coś więcej. Coś, co różni uniwersum od tego serwowanego przez DC. Jeśli ktoś myślał, że ostatni „Batman v Superman” podniósł poprzeczkę, to ludzie Marvela przeskakują ją z łatwością pięciolatki z podwórka. Zostaje tylko otrzeć łzy rozpaczy, że po blisko trzech godzinach film musi się skończyć i czekać cierpliwie na kolejne filmy. Doktor Strange jest już bardzo blisko…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

osiemnaście − osiemnaście =