Pogarda programowa, czyli „Kto się boi Virginii Woolf?”

tw1Grymas wewnętrznego bólu, słowa jak sztylety, programowa pogarda i trudne do wytrzymania napięcie. Tymi hasłami można sporządzić ogólny szkic doskonałego spektaklu  „Kto się boi Virginii Woolf?”, który po pięćdziesięciu latach powrócił na deski Teatru Wybrzeże. Dziś dramat Edwarda Albee’ego w nowym tłumaczeniu Jacka Poniedziałka okazuje się równie, jeśli nie bardziej aktualny jak pół wieku temu.

Niemal dwugodzinny spektakl bez przerw (ich brak nie dziwi przy takim stopniowaniu emocji), czworo aktorów, stała scenografia. To duże ryzyko, zwłaszcza przez wzgląd na dużą część publiki nastawionej często na nadmiar wrażeń w teatrze współczesnym. Tutaj dramat broni się sam, a właściwie w pięknym stylu bronią go aktorzy. Małżeństwo z całkiem poważnym stażem – Marta (Dorota Kolak) i George (Mirosław Baka), przyjmuje w swoim mieszkaniu o wiele młodszą parę. „Mamy gości”, które pewnej nocy słyszy George od swojej żony, prawdopodobnie zmieni całe ich życie, bowiem odwiedziny świeżo upieczonego małżeństwa (Honey – Katarzyna Dałek i Nick  – Piotr Biedroń) stają się przyczynkiem do wzajemnego wytykania błędów, pretensji i niespełnionych nadziei.

tw3Bohaterowie wyniszczają się wzajemnie, często nie starając się nawet zachowywać pozorów. Z każdym kolejnym zdaniem i gestem, z każdą szklanką wypitego alkoholu, słowa wypowiadane przez bohaterów bolą bardziej. Paradoksalnie w „Kto się boi Virginii Woolf?” do nienawiści napędza miłość. A może przyzwyczajenie? Jedno jest pewne – nikt nie wytrzymałby w małżeństwie takim jak to George’a i Marty, gdyby nie było w nim choć krzty prawdziwego uczucia.  Ona – współczesna, w wielu momentach absolutnie pozbawiona klasy femme fatale popijająca spirytus. Jej rys psychologiczny nie jest jednak tak jednoznaczny, jak mogłoby się wydawać, bo w tle dramatu wszystkie skrajne zachowania bohaterów, a chyba zwłaszcza jej – motywuje ogromna rodzinna tragedia. On – prawdopodobnie postać, której współczuje i kibicuje największa część publiki. Nie bez przyczyny, bo gra aktorska Mirosława Baki, z wszystkimi gestami, mimiką i tembrem głosu, sprawia że bohater w kilku sekundach staje się bliski, najbliższy.  Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że w jednej z ostatnich scen George’a, nawet największym twardzielom napłyną łzy do oczu.

tw2Na ogromne wyróżnienie zasługuje warsztat aktorski Katarzyny Dałek, która całą duszą, a nade wszystko całym ciałem weszła w rolę infantylnej i rozchwianej emocjonalnie Honey. Stworzyła tym samym przeciwwagę dla reszty bohaterów, nadając  spektaklowi odrobinę lekkości – podczas jej kwestii śmiano się bodaj najczęściej.

Scenografia Barbary Hanickiej, w pełni zbudowana z książek robi ogromne wrażenie, a chwilami pełni jeszcze jedną… kinową rolę, rodem z Disneya. Całości dopełnia oprawa muzyczna, która nie wybrzmiewa często, ale jeśli już się pojawia, to głównie po to, by wzmocnić efekt gęsiej skórki na rękach.  Pokój, w którym rozgrywa się cała akcja, chwilami zaczyna przypominać jakieś przeklęte więzienie, w którym aż gęsto od złych emocji. W spektaklu najbardziej fascynuje  to, że przedmiotem trwogi i poruszenia widza stają się codzienne, niełatwe relacje pomiędzy pozornie bliskimi osobami.  Albee, wciąż aktualny, acz w odświeżonym wydaniu niezawodnej załogi Teatru Wybrzeże, ciągle obnaża najgorszą naszą cechę – to, że często nie potrafimy być dla siebie ludzcy.

Najbliższe spektakle do sprawdzenia tutaj.

Zdjęcia: materiały promocyjne Teatru Wybrzeże

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *