Poślubne niespodzianki: Diabelskie nasienie

diabelskie nasienieSzczęśliwa i słodka do bólu para, ślub jak z bajki i podróż w egzotyczne rejony – wbrew pozorom to nie elementy scenariusza do melodramatu, a horroru. Czasem w kinie dzieje się tak, że sielanka zmienia się w prawdziwe piekło. Tak miało być i tym razem. „Diabelskie nasienie” zaowocowało jednak demoniczną pomyłką.

Samantha i Zach dopiero co wstąpili w związek małżeński. Miesiąc miodowy decydują się spędzić na Dominikanie. Pewnego dnia trafiają przez przypadek do wróżki, ale nie byle jakiej, bo jak to w horrorach bywa, „gabinet” upstrzony jest bliżej niezidentyfikowanymi figurkami bożków i spreparowanych zwierzątek. Kobieta ostrzega parę, że oto nadchodzą tajemniczy Oni, którzy od zawsze na nich czekali. Po wizycie młodzi gubią się w obcym mieście. Tu na pomoc przybywa taksówkarz, który zabiera ich na imprezę. Hektolitry alkoholu, podejrzane towarzystwo i szybka utrata świadomości – bohaterowie budzą się następnego dnia nie pamiętając nic z poprzedniego wieczora. Po powrocie do domu Samantha odkrywa, że jest w ciąży. I to dość specyficznej. Zaczyna się seria dziwnych zdarzeń. Powracają Oni, którzy śledzą każdy krok bohaterów.

Film utrzymany jest w modnej od kilku lat konwencji. To miszmasz „Paranormal Activity” i „Dziecka Rosemary”. Bohaterowie każdy swój krok nagrywają domową kamerą, a co więcej, Oni zamontowali w ich domu kamerki, by móc podglądać swoje przyszłe ofiary. Tak powstaje ułomne dziecko dwóch filmów, które w pewien sposób zmieniły podejście do horroru. Do klasyków mu jeszcze jednak daleko.

„Diabelskie nasienie” nie pokazuje nic nowego. Nawet symbole rysowane na ścianach przez fanatyków wydają się być jedynie nieudanym tworem pięciolatka, któremu znudziło się rysowanie kolorowych kotków. Reżyser nie wykorzystuje środków jakie daje mu kino samo w sobie. O ile seria Paranormal Activity budziła miejscami grozę, tak „Diabelskie nasienie” może co najmniej budzić rozbawienie. Sam znak szatana przypomina bardziej symbol euro, niż niszczycielską i złowrogą moc.

W odmętach słabego scenariusza toną sami aktorzy. Choć do grania mają niewiele, bo co tu grać, skoro wszelkie niedociągnięcia ukryje się gorszym trybem w kamerze? Allison Miller i Zach Gilford, bo to o nich mowa, dość przekonująco starają się stworzyć obrazek szczęśliwej rodzinki oczekującej potomka. Samantha powinna uczyć się jednak od bohaterek filmu „Jak urodzić i nie zwariować”, bo ciąża jej nie służy. Mały potwór robi z nią co chce, łącznie ze straszeniem Zacha i zmuszaniem dziewczyny do przerzucenia się na krwistą dietę.

Nie zabrakło standardowych scen, jak w każdym tego typu horrorze. Jest jedzenie surowego mięsa, pożeranie niewinnych zwierzątek i niekontrolowane krzyki bohaterki. Brakuje jednak klimatu, tak ważnego chociażby we wspomnianym już „Dziecku Rosemary” Polańskiego. Fani gatunku poczują się zawiedzeni, bo oto ktoś po raz kolejny próbuje wcisnąć im ten sam film, tylko wykorzystując innych aktorów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

11 + dwadzieścia =