15/11/2024

CDN

TWOJA GAZETA STUDENCKA

Kolejne fiasko? Recenzja „Awatar: Ostatni Władca Wiatru”

4 min read

Fot. Netflix

Awatar: Ostatni Władca Wiatru
Fot. Netflix

Czternaście lat temu na ekrany trafiła jedna z najgorszych filmowych adaptacji. Film Awatar: Ostatni Władca Wiatru złamał serca milionów fanów, bezczeszcząc materiał źródłowy. Kiedy rany w końcu się zabliźniły, Netflix ogłosił, że wyprodukuje serialową wersję kultowej bajki. Czy streamingowy gigant podołał zadaniu, czy też stworzył kolejną adaptację, o której fani będą chcieli jak najszybciej zapomnieć?

Zarówno największe studia filmowe, jak i serwisy streamingowe usilnie próbują przekonać widzów do wersji live-action ukochanych bajek z dzieciństwa. Niestety recenzje Króla Lwa czy Małej Syrenki pokazują, że daleko im do oryginałów. Trudno więc dziwić się, że fani Awatara: Ostatniego Władcy Wiatru wiadomość o produkcji Netflixa przyjęli z dużą dozą sceptycyzmu. Serial nie byłby pierwszą próbą opowiedzenia historii Aanga na nowo. W 2014 roku to kin trafił film reżyserii M. Night Shyamalana, który okazał się kompletną porażką. Imiona postaci były źle wymawiane, w rolach zostali obsadzeni głównie biali aktorzy, a efekty specjalnie były godne pożałowania. Do tej pory pamiętam zawód, który przeżyłam, oglądając film w kinie. Chociaż materiały promocyjne serialu wypuszczane przez Netflixa wyglądały obiecująco, poprzednie adaptacyjne fiasko skutecznie studziło mój entuzjazm. Po pięciu długich latach oczekiwania Awatar: Ostatni Władca Wiatru w końcu trafił na platformę streamingową. Dobra wiadomość jest taka, że serial jest lepszy od filmu. Zła wiadomość jest taka, że daleko mu do oryginału, i to bardzo.

Barwny świat bezbarwnych postaci

Miliony widzów na całym świecie pokochało głównych bohaterów oryginalnego Awatara. Twórcy sprawili, że każda postać miała wady i zalety, które wyróżniały ją na tle innych. Różnorodność osobowości na ekranie sprawiała, że fantastycznie oglądało się interakcje między Aangiem i spółką. Niestety postacie w serialu Netflixa pozostawiają wiele do życzenia. Częściowo wynika to z tego, że główni bohaterowie częściej mówią o tym, jacy są, zamiast faktycznie się tak zachowywać. Aang kilkukrotnie przypomina widzom, że jest jedynie dzieckiem, które chce się bawić, a nie ratować świat. Problem w tym, że rzadko kiedy faktycznie zachowuje się jak zwykły dwunastolatek i oddaje się przyjemnościom. Sokka powinien być komikiem grupy, ale liczbę zabawnych scen z jego udziałem można policzyć na palcach jednej ręki. Dodatkowo pominięto wątek jego stereotypowego postrzegania płci, pozbawiając go tym samym istotnego elementu rozwoju postaci. Katara w niczym nie przypomina swojej animowanej wersji. Właściwie została pozbawiona jakiejkolwiek osobowości. Równie dobrze w serialu mogłoby jej nie być. 

Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, iż aktorzy wcielający się w kultowe role nie do końca je udźwignęli. Oczywiście, ciężko jest wymagać od serialu, którego większość obsady stanowią nastolatkowie oscarowej gry aktorskiej. Nie wszystkie produkcje mogą pochwalić się tak utalentowaną młodzieżą jak Stranger Things. Niemniej jednak Awatar: Ostatni Władca Wiatru bardzo traci na jakości przez drewniane występy. Z młodych aktorów, najlepiej radzi sobie wcielający się w rolę księcia Zuko, Dallas James Liu. Nie tylko udało mu się pokazać wewnętrzny konflikt ulubieńca widzów, ale też dorównywał kroku bardziej doświadczonemu Paulowi Sung-Hyunowi Lee, grającemu wujka Iroh. Podczas gdy młodsza część obsady wypadła raczej blado, występy starszych aktorów są godne pochwały. Daniel Dae Kim świetnie zagrał bezlitosnego Ozaia, a wujek Iroh jest bez dwóch zdań najlepszą postacią w całym serialu. Pozostaje mieć nadzieję, że wraz z kolejnymi sezonami młodzież zbliży się poziomem do starszych kolegów po fachu. 

Zmiany na lepsze i na gorsze

W przypadku każdej adaptacji pojawiają się pytania dotyczące wierności wobec oryginału. To, co sprawdza się w animacji, może niekoniecznie dobrze wypaść w serialu. Oprócz zmiany formy, przed twórcami stało jeszcze jedno wyzwanie – Awatar: Ostatni Władca Wiatru Netflixa ma jedynie osiem odcinków, podczas gdy pierwszy sezon bajki liczył ich aż dwadzieścia. Ograniczenia czasowe sprawiły, że wiele wątków zostało ze sobą połączonych, a dla niektórych nie znaleziono w ogóle miejsca. Wydaje mi się, że decyzje podjęte w tym aspekcie się bronią. Mój jedyny zarzut dotyczy tego, iż w celu zaoszczędzenia czasu nie pokazano w ogóle jak Aang trenuje władanie wodą z Katarą. Opanowanie pozostałych żywiołów to główne zadanie awatara. Co więcej, sesje treningowe były kluczem do stworzenia między dwojgiem bohaterów głębokiej więzi. Największą zmianą na plus, w mojej opinii, było bardziej drastyczne przedstawienie panującej wojny. Scena ataku na Świątynię Nomadów Powietrza najbardziej zapadła mi w pamięć, gdyż pokazała okrucieństwo Narodu Ognia.

Twórcom Ostatniego Władcy Wiatru należy się także pochwała za udane ożywienie animowanego świata. Kostiumy i scenografia wciągały widza, pokazując bogactwo kultur ognia, ziemi, wody i wiatru. Efekty specjalne również wypadły dobrze. Zwłaszcza Appa i Momo wyglądali bardzo realistycznie. Nie ukrywam, po obejrzeniu pierwszego odcinka Awatara: Ostatniego Władcy Wiatru odetchnęłam z ulgą. Serial nie zbezcześcił materiału źródłowego, nie okazał się kolejną klapą. Niestety brakowało w nim jednak ducha oryginału. Być może gdyby Netflix zdecydował się opowiedzieć nową historię osadzoną w świecie Aanga efekt byłby lepszy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

20 − 3 =