Squad Roghala cz.3

         Dźwięk spokojnych kroków rozchodził się po korytarzu przepełnionym kawałkami skamielin. Poza parą podwójnych stuknięć, cały budynek milczał. Żadna kamera nie miała szans w starciu z tak zaawansowanym rywalem. Jeśli w dalszej części muzeum pozostali jeszcze jacyś ochroniarze, już dawno stracili wszelkie szanse na komunikację. Ci którzy pilnowali głównego wejścia… Cóż, powiedzmy że nie mogli nic zdziałać z zupełnie innej przyczyny. Stukot kroczącej między eksponatami pary pozostał zatem nieusłyszany. Martwe od milionów lat organizmy pozostały jedynymi świadkami tej jakże zuchwałej przechadzki. Nie musieli się spieszyć. Nie musieli nawet ukrywać twarzy. Mogli dalej iść w stronę swojego celu.

         Dwóch dobrych kumpli.

          – Tłumy, hałasy, muzyka… – zaczął wyższy z nich. Jedynym czego nie zasłaniał czarny jak noc strój była dwójka czarnych oczu oraz sięgające do ramion srebrzyste włosy. – Zupełnie jakby celowo chcieli ułatwić nam pracę.

         – A jednak nie chcieli nas wpuścić… – Ciemnoskóry chłopak mający na oko piętnaście lata zerknął za siebie. Zapach pokonanych strażników wciąż tkwił na jego pięściach. Teraz na szczęście, nie musiał się już nimi przejmować.

         Nagle, jego wzrok skierował się w zupełnie innym kierunku. Wchodząc do następnej Sali ujrzał ogromne szkielety pradawnych zwierząt. Wszystkie ogromne, uzbrojone w ostre kły i pazury.

         Małe czarne oczka chłopca nie potrafiły się od nich oderwać. Starając się je jakoś zidentyfikować, latał wzrokiem po stojących przy nich tabliczkach. Niestety, rozszyfrowanie obcego języka nie szło mu tak łatwo.

         – Sabertooo… – wysilał się aby wymówić angielską nazwę poprawnie. Mowa zawsze szła mu lepiej niż czytanie. – Fajne kły ma ten tygrys. Ale jeszcze raz. Sabertoooo

         Ostatni miesiąc, dogłębnie przekonał o tym jego towarzysza.

         – Max – zapytał. – Wiesz jak to się czyta?

         Chłopak zerknął na tabliczkę znudzonym wzrokiem.

         – Smilodon – stwierdził, ponownie skupiając wzrok na drodze. –  To będzie ci łatwiej wypowiedzieć. Z resztą, brzmi lepiej niż angielska nazwa.

         – Kurcze… – Chłopiec nie ukrywał podziwu. – Nie wiedziałem że tak się znasz na tych potworach.

         – To nie potwory, a zwierzęta. – rzekł zmniejszając nieco źrenice. Spojówki jakby przykuły się do ścian, skanując każdy ich skrawek. – Po prostu pochodzą z zupełnie innych czasów i warunków. Z tak zwanej prehisto…

         Max spostrzegł, że jego młodszy kolega znowu to zrobił. Najdziecinniejsza mina jaką znał. Oczy szeroko otwarte, rozmarzona twarz i lekko otwarte usta.

         Zupełnie jakby opowiadał mu jakąś bajkę.

         – Skup się na misji. – burknął surowo. – Pamiętasz jeszcze co nią w ogóle jest?

         Twarz chłopca natychmiast zmieniła wyraz. Teraz wyglądała tak jakby próbował za wszelką cenę coś ukryć. Schował ręce do kieszeni i na nowo zaczął rozglądać się za eksponatami.

         „Ma Igari farta” – pomyślał Max skanując kolejne piętra mogące skrywać potencjalne zagrożenie. – „Dobrze poskładał tych strażników, więc zasłużył na odrobinę ulgi.”

         Obaj włamywacze przeszli przez kolejne drzwi. Tym razem trafili do nieco ciemniejszej sali, pełnej sporych słojów wypełnionych martwymi zwierzętami. Niektóre były tak wielkie że musiały stać na ziemi. Inne zaś tak małe że zmieściłyby się w kieszeni.

         W takich okolicznościach, Igari nie mógł pozostać obojętny.

         – Myślisz że Pan Vuko się ucieszy jeśli przyniesiemy mu taki prezent? – zapytał, wskazując na pływającą w chemikaliach jaszczurkę. – Ostatnio jest chyba w kiepskim humorze.

         – Nie ostatnio – zanegował Max – tylko od kiedy dinozaury chodziły jeszcze po Ziemii. I nie w „kiepskim humorze”, tylko starczej zgredocie.

         – Ale takiego maluszka chyba możemy mu wziąć, prawda?

         Chłopak przypomniał sobie swoje postanowienie. Pierwszy skok w stanach. Ba, w samej stolicy. Artefakt wart tyle że na spokojnie opłaciłby obfitą stypę dla każdego z ochroniarzy. Bilet w jedna stronę do awansu dla niego i dla Igariego. Koniec z jedzeniem z puszek i spaniem na szmatach. Oczywiście nie mógł zapomnieć o najważniejszym – opadniętej do podłogi szczęce zgrzybiałego małpoluda. Tak, ten obraz był definitywnie wart odmówieniu sobie nadprogramowej kradzieży.

         – Nie tym razem młody – wzruszył tylko ramionami, przywracając oczy do normalności. Mając pewność że nikt ich nie obserwuje, ściągnął maskę – Jesteśmy tu po jajo, więc bierzemy tylko jajo. Żadnych obślizgłych gadów.

          Chłopiec spuścił wzrok.

         – No bez takich min! Znając Vuko pewnie wszamałby tego jaszczura bez gotowania i nawet nie popił…

         Max momentalnie zdał sobie sprawę ze swego sukcesu krasomówczego, gdy twarz Igariego przeszła z zawodu w obrzydzenie.

         – „Nie lada cacuszko”?

         – „Nie lada cacuszko”, mój drogi – Obaj włamywacze stanęli naprzeciwko wielkiego karmazynowego jaja. – Tylko tyle powiedział mi Vuko.

         Sala sama w sobie nie wyróżniała się niczym od pozostałych. Wypchane pangoliny, małpy i inne okazy fauny orientu. Na samym środku sali stało jednak ONO. Otoczone sześcienną szklaną kopułą, stanowiącą ostatni krok przed położeniem na niej swych zimnych palców.

         – I naprawdę nie wiesz co to robi? – zapytał ponownie skołowany Igari. Nie potrafił uwierzyć że przelecieli taki kawał drogi i pobili tak wielu ludzi tylko dla tego czegoś.

         – Sądząc po tym że wysłał nas, nie jest to pierwszy lepszy artefakt. – Max zaczął powoli zbliżać się w stronę szkła. – Szef na samą myśl ślinił się tak bardzo że demony to minimum z czym przyjdzie nam się zmierzyć. 

         – Demo… – chłopiec przełknął ślinę.

         Chociaż nie do końca wiedział czym były, w każdym kraju jaki wspólnie odwiedzili ktoś coś o nich wspominał. Czy to biznesmani, czy to gangsterzy. Każdy mówił o nich jak o żywych koszmarach. Parę razy zdarzyło im się natrafić na tak zwane potwory. Jak to powiedział kiedyś Max – „Nawet smoki to przy demonach zwykłe kluchy”. Nic więc dziwnego że teraz, niepokojące uczucie przeszyło kręgosłup Igara.

         Ludzka strona, nakazała mu trząść się ze strachu. Robacza zaś, szykować się do ucieczki.

         Niestety, dzisiaj mógł pozwolić sobie jedynie na bzyczenie.

         – Na litość… – wyszeptał Max – Igari, ja tylko żartowałem. Chowaj skrzydełka, bo naprawdę nie mam teraz ochoty na miodek.

         – Przepraszam – wydukał, zatrzymując ruch dopiero co wyrosłych skrzydełek. Chociaż próbował, nie potrafił ich na nowo schować pod pancerzyk.

         – Tylko bez urazy. – wolał nie przygnębiać go po raz kolejny. Już nie tylko dlatego, aby nie pogłębiać jego przemiany. Chciał żeby w końcu nauczył się nad sobą panować. Jeśli pewnego dnia miał się usamodzielnić, nie mógł ominąć tego etapu.

         Max tylko westchnął i obrócił się w jego stronę.

         – No dobra – powiedział udając obojętny ton. – Pora żebyś zasłużył sobie na te swoje dziesięć procent.

         – A to nie było piętna…

         – Skup się Igari! – wtrącił, wskazując na jajo. – Skarb jest cały twój. Pokaż jak go zabierasz.

         – Ok.

          Chłopiec zaczął powoli zbliżać się w stronę celu. Każdy krok stawiał nad wyraz ostrożnie jakby zaraz miał uruchomić jakąś pułapkę. Co jakiś czas odwracał się w stronę Maxa, jednak tylko stał z tyłu i niezmiennie mu się przyglądał.  

         – Fajnie, fajnie… Chodzić już umiesz – zażartował zakładając ręce. – Skup się lepiej na szkle.

         „Na szkle” – Młodszy złodziej rozumiał do czego pił jego nauczyciel. Chociaż nie musieli się już przejmować kamerami i alarmami, pewne zabezpieczenia nadal mogły pozostać aktywne. Co więcej, były to te, na które nawet Max nie mógł zbyt wiele poradzić.

         Z tego co mu opowiadał, w Ameryce nie mieszkało zbyt wielu magów. Tych ich kryształków też więc pewnie nie mieli zbyt dużo. Gorzej niestety z czymś co nazywał „voodoo”. Już nie raz widział chodzące meble czy pistolety miotające kulami ognia. A podobno właśnie na tym kontynencie półświatek magiczny działał najsprawniej. Podobno nawet w całej Azji nie było aż tylu takich tworów co w samym USA.

         To jednak nie istotne. Razem z Maxem stanowili idealny zespół do namierzania i lokalizowania rzeczy. Ten, zajmował się tym co martwe, a on tym co żywe. Na ich nieszczęście magia nie była ani tym, ani tym.

         Igari dumał nad szklaną kopułą, a przynajmniej takie próbował wzbudzić wrażenie. Gładził się po nieistniejącej brodzie, jakby doskonale wiedział co ma zrobić.

         Naturalnie nie wiedział.

         – Oj chyba ktoś tu chce zejść do pięciu procent – wyszeptał Max i gwałtownie ruszył w stronę chłopca. – No to zaczynamy od podstaw…

         – W sensie że wracamy do strażników? – zapytał zdziwiony Igari.

          Chłopak udawał że tego nie słyszał. Ponownie wskazał na kopułę.

         – Nie dotkniesz, nie zgarniesz skarbu i zawalisz włam. Vuko powyrywa mi obwody i ugotuje cię na nich w wywarze. – Chociaż chłopca, rozbawiła ta wizja, Max zachowywał powagę. Żarty to jedno, ale nauka to podstawa. Zwłaszcza w tym zawodzie. – Dotkniesz, możesz uruchomić alarm i ściągnąć na nas gwardię narodową. Ze mnie zrobią jakąś przeciwlotniczą rakietnicę, a z ciebie broń biologiczną poziomu dziewiątego. Jak więc uniknąć tych nieprzyjemnych rzeczy?

         Igari zaczął myśleć na serio. Tak jak bycie zupą potrafiłby jeszcze znieść, tak żywot broni nie widział mu się tak kolorowo. Poza tym, Max nie przepadał za samolotami.

         „Nie dotknąć szyby… Dotknąć szybę…” – główkował zawzięcie, ale nie mógł się skupić. Był na to zdecydowanie zbyt głodny. Przez włam nie zdążył zjeść śniadania, a z tego co słyszał, amerykańskie jedzenie jest najsmaczniejsze na świecie. Sama myśl o tych dziwnych kiełbasach w bułkach przywoływała mu na język ślinę.

         Tak jest, ślina!

         – Max… – zapytał niepewnym głosem. – Myślisz że te zwierzaki się nie obrażą jeśli będę pluł w ich domu?

         Chłopak nie wiedział czy śmiać się czy płakać. Najmroczniejsze myśli kazały mu powiedzieć że trupy mają to gdzieś. Rozsądek natomiast, polecił nieco inną taktykę.

         – Oczywiście że nie – odparł radosnym, dziecinnym wręcz głosem. – W dziczy cały czas się liżą i w ten sposób pokazują, że się lubią. Trochę robaczej śliny przecież nie będzie im przeszkadzać.

         – No dobra – Igari przeciągnął palce, chcąc wyglądać tak fajnie jak Max przed zrobieniem czegoś fajnego. – Lepiej się odsuń.

         – Naturalnie. – Ironię dałoby się kroić nożem. – Nie chcę przecież młodo umierać.

         Chłopiec zaczął ruszać językiem na wszystkie strony. Próbując wydobyć odpowiedni rodzaj kwasu, uruchamiał kolejne gruczoły. Biedronka, żuk bombardier i mrówka. Idealne proporcje każdego z tych insektów. Nie mógł przecież uderzyć, ani za mocno, ani za słabo.

         – Pfuuu! – struga pomarańczowego płynu rozlała się na kopule. Igari tylko otarł usta i patrzył jak jego śmierdząca wydzielina wypala dziurę w szkle.

         Max nie żałował że się odsunął… Smród był iście nie do zniesienia. Niemniej, młody złodziej się spisał. Coraz lepiej panował nad tymi swoimi mocami.

         „Ci mutanci nie są nawet w połowie tak okropni jak mówią media” – lekkie ukłucie dumy objawiło się w postaci uśmiechu.

         Zniknął jednak szybciej niż się pojawił.

         Igari odwrócił się w stronę starszego kolegi, chcąc sprawdzić czy ten jest zadowolony z efektu. Zamiast uśmiechu, spotkała go jednak nieco inna reakcja.

         – Dobra robota – przyznał szczerze Max. – Ale co zrobisz teraz?

         – Eeee… – Mutant złapał się za kark. Wiedział że nie powinien tak długo myśleć. „W tej robocie trzeba być elastycznym” – obraz Maxa wyrywającego sobie mały palec wciąż widniał mu przed oczyma. Chociaż zdarzyło się to ponad dwa tygodnie temu, nadal nie potrafił wymazać sobie tego obrazu z głowy. Skoro on mógł improwizować do takiego poziomu, jemu pozostało to samo.

         Przybrał najgroźniejszą minę jaką tylko potrafił.

         – Łapię jajo, robię skrzydła szarańczy… – wraz z żywym opisem i dziwnie nabuzowanym głosem, dłonie Igara wszystko żywo ilustrowały. – Robię żądłem dziurę w dachu, wysadzam muzeum w powietrze i odlatuję do bazy… Acha, i jeszcze po drodze kupuje sobie kiełbasę!

         – Ok, może po kolei. – Max, wiedział że i jego cierpliwość kiedyś się skończy. Póki co, dziękował wszechświatowi że ma jej tak ogromny zapas. I tak już zamienił ten skok w wycieczkę edukacyjną, więc szlachetną sztukę ucieczki też mógł przerobić.

         – Po pierwsze – wyliczał – jedyne skrzydła jakie u ciebie widziałem to te małe, pszczółkowe. Po drugie, fakt, żądło masz zacne, ale nawet najlepszy miecz nie przebije trzech pięter cementu. Po trzecie…

         – Wiem! – wtrącił Igari. – Tobie też kupuję kiełbasę.

         Max darował sobie komentarza. Doskonale wiedział że jedno surowe spojrzenie wystarczy aby przywrócić chłopca do pionu.

         – Znaczy… – wydukał ponownie patrząc na jajo. Wiedział że o czymś zapomniał. O czymś co przeważało o powodzeniu skoku. O czymś co dzieliło amatora takiego jak on, od profesjonalisty takiego jak Max.

         Jego srebrzyste oczy mierzyły go wzrokiem. Zupełnie jakby drzemała w nich jakaś zaklęta siła. Chociaż znał go już od prawie siedmiu lat, wciąż nie znał jego prawdziwych możliwości. Słowo „cyborg” nadal nic mu nie mówiło.

         Na szczęście w tej sytuacji wcale nie musiało. Uniesienie jednej z brwi w zupełności wystarczyło, aby przywrócić Igariego do pionu.

         – Odciski palców! – wyrwał jakby właśnie dokonał wiekopomnego odkrycia. – Bo jak nikt ich nie znajdzie, nie będzie wiedział że to ja.

         – Świetna robota – Max zaczął kierować się w stronę wyjścia. Na tym etapie młody powinien był sobie poradzić. Z resztą, wolał nie ryzykować i odejść zanim ten zechce podać mu ich zdobycz.

         Kto wie ile mogło ważyć coś takiego.

         Ręka Igariego momentalnie pokryła się cienkim egzoszkieletem. Palce całkowicie zanikły, przekształcając się w przypominające szczypce organy. Za sprawą prostego impulsu zwykła ludzka ręka stała się wielką robaczą kończyną. Chłopiec jednak nawet nie mrugnął. Dla niego było to jak zaciśnięcie pięści.

         Bez problemu złapał jajo i ostrożnie wyciągnął przez dziurę w kopule. Z dumą pochwycił je w obie „ręce”. Widząc że Max się oddala, z miejsca ruszył za nim.

         Owinął tylko zdobycz świeżo wytworzonym jedwabiem, po czym dorównał krokiem do towarzysza.

         – Wiesz, to jajo jest bardzo ciężkie. – Nie odrywał oczu od zdobyczy. – Jak myślisz, co je zniosło?

         – Jedno jest pewne mój drogi – oznajmił, ucieszony że nie pomylił się co do wagi. Dopóki nie musiał, wolał nie przeciążać ręki po ostatniej… kontuzji. Niemniej, dobry humor w jaki wprawiła go prosta robota pozwolił mu odpowiedzieć. – Na pewno należało do kogoś, czy może raczej czegoś, dużo potężniejszego niż ja, ty czy nawet Vuko.

         Chłopiec otworzył szeroko oczy i jeszcze mocniej ścisnął skarb.

         – Potężniejsze niż Pan Vuko? – przełknął ślinę. – Ale on…

         – Jest hybrydą, zgadza się – odparł niewzruszony. – Przecież ty lepiej niż ktokolwiek inny wiesz jak dziwacznie od niego śmierdzi.

         Palone opony zmieszane z tygodniowymi zwłokami konia. Całość pokropiona rybim tłuszczem i lakierem do paznokci. Mniej więcej tak Igari opisałby woń mężczyzny znanego jako Vuko. Kiedy poznał go po raz pierwszy, myślał że to przez kiepską higienę. Max wyjaśnił jednak że powód jest zupełnie inny. Ostrzegł również, że lepiej nie poruszać tego tematu w towarzystwie samego starucha. Ponoć dostawał od tego małpiego rozumu.

         Młodzi złodzieje kontynuowali wędrówkę poprzez korytarze. Planowali ulotnić się przejściem służbowym przy głównym hallu, więc puki co szli ta samą drogą co wcześniej. Widzieli zwierzęta w słojach. Widzieli ogromne szkielety. A Igari i tak nie odrywał wzroku od jaja.

         Potęga ciekawości do reszty nim ogarnęła.

         „Artropleura!” – raz za razem powtarzał w myślach – „Artropleura!”. Chociaż nie był świadom co oznacza, ani skąd je właściwie zna, jego myśli krążyły właśnie wokół niego. Tylko ono pozwalało utrzymać jego moc w ryzach. Od kiedy pamiętał stanowiło dla niego oparcie. Po raz kolejny musiał posunąć się do jednej z bardziej osobliwych zdolności. Podobnie jak w przypadku kwasu, nie mógł użyć ani za mało, ani za dużo mocy.

         Skutek natomiast dało się ujrzeć już po kilku sekundach. Para niewielkich, czułków w kolorze miedzi wyrosła mu tuż nad oczyma. Nim Max zdążył je zauważyć, te zaczęły się poruszać odbierając pierwsze sygnały z otoczenia.

         – Mike? – zapytał nieco zdziwiony Igari.

         – Słucham cię… – Przemiany zwyczajnie nie dało się ominąć. – Co ty wyrabiasz?!

         – To na pewno nie jest demon.

         – Igari – chłopak zatrzymał się w miejscu i lekko przykląkł. Ze wszystkich resztek pozytywnego myślenia starał się wykrzesać z siebie najłagodniejszy ton do jakiego był zdolny. – Co ja ci mówiłem o antenkach… Chcesz nas zabić, meongcheonghan?!

         Chłopiec zadrżał. Bardzo nie lubił tego języka. Obraz wiecznie wściekłego Maxa i biedy w jakiej razem żyli. Wtedy nie byli jeszcze kumplami, to pewne. Nawet nie potrafili się ze sobą porozumieć. Jak pan i jego pies brali się za wszystko co tylko wpadło im w ręce.

         Teraz, krzta mroku dawnych czasów powróciła wraz z niepokojem Maxa.

         – Przepraszam, nie chciałem. – Igari ruszył do przodu wyprzedzając towarzysza. – Zaraz je schowam.

         Max przejechał ręką po srebrzystych włosach. Nigdy nie przywykł do ich syntetycznego dotyku. Nie mniej, na ten moment miał gdzieś własne problemy.

         Miał je gdzieś od przeszło siedmiu lat.

          W tym czasie zdążył znaleźć coś dużo cenniejszego niż normalny organizm.

         – Igari – zatrzymał chłopca samym wspomnieniem imienia. Nie przemawiał już jak kumpel. Przemawiał jak rodzic. – Nie waż mi się chować antenek. Jak już je wystawiłeś, to przećwiczymy sobie podstawy samokontroli.

         Cyborg nie potrafił uwierzyć we własne słowa. Jedna niewłaściwa myśl i kataklizm miał murowany. Doskonale pamiętał akcję w Szanghaju. Pół nocy musieli uciekać przed tamtejszą policją.

         Mimo wszystko, jeśli zamierzał raz na zawsze mu z tym pomóc, postawił na konfrontację. Nawet jeśli miała zawalić ich pierwszy wypad do Stanów.

         Czułki zadrżały. Chłopak lekko obmacał jajo, odwracając się w stronę Maxa.

         Twarz miał, jakby zobaczył ducha. Mimo ciemnej skóry, zdawać się mogło jakby kompletnie zbladł z przerażenia.

         – To gad. – wydukał przez zęby. – Ma łuski, pazury, zęby i skrzydełka.

         – Smok?! – Wcześniej Max robił sobie tylko żarty. Miał jajo za zbiornik na energię czy inny artefakt, a nie żywe. – Nie młody, chyba się pomyliłeś – panika aż przedzierała się przez jego głos.

         – Przecież Vuko by nie…

          Budynek zadrżał. Podłoga. Sufit. Ściany.

          Z zewnątrz dało się usłyszeć pierwsze krzyki ludzi. Oboje zbyt często słyszeli ten charakterystyczny dźwięk. Uciekający w popłochu cywile to normalność gdy jest się mutantem i cyborgiem, a co dopiero mordercą i złodziejem.

         To co usłyszeli chwilę potem, kompletnie wykraczało poza ich doświadczenie.

         Ryk głośniejszy niż silnik samolotu przeszył chyba całe miasto. Co gorsza, z każdą chwilą tylko przybierał na sile.

         Zmierzał prosto na nich.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

3 × 2 =