ŚWIAT WONG KAR-WAI’A: Jak bardzo jesteśmy „Spragnieni Miłości”?

fot. Facebook.com/filmawka

Seria na podstawie filmów autorstwa Wong Kar-Wai’a, przywróconych do dystrybucji w Polsce przez Festiwal Pięciu Smaków.

Wraz z rozpoczęciem nowego tysiąclecia, Wong Kar-Wai wypuścił na duże ekrany film, który później miał się okazać jego najbardziej kasowym projektem i jednym z największych klasyków kina współczesnego. Ten film to składanka mikro obserwacji zamkniętych w kadrowe arcydzieła, gdzie tym spragnionym miłości chciałoby się podać przez ekran, choć szklankę wody.

ZNAD „PACHNĄCEGO PORTU”

Wong Kar-Wai urodził się w 1958 roku w Szanghaju. Wraz z nasilającym się napięciem spowodowanym rewolucją kulturalną Mao Zedonga (ten wątek polityczny wybrzmiewa w filmie) w wieku pięciu lat wraz z rodzicami emigruje do Hongkongu. Jego dwójka starszego rodzeństwa, również miała do nich dołączyć, jednak ze względu na trudności z opuszczeniem kraju, ten spotkał się z nimi dopiero dziesięć lat później.

Ta rozbijająca rodzinę rozłąka była ważnym faktorem inspiracyjnym w późniejszych produkcjach reżysera – tęsknota jest jednym z ich notorycznych motywów.

MIŁOSNY KWADRAT

I tak jest również w przypadku „Spragnieni Miłości” (z ang. „In The Mood For Love”). Mamy dwoje głównych bohaterów – panią Chan i pana Chow. Oboje dzielą to samo piętro jednej z kamienic w Hong-Kongu. Oboje są w związkach małżeńskich… i oboje są przez swoich partnerów zdradzani, w dodatku ze sobą nawzajem.

Na początku żadne z nich nie przeczuwa, że nocne zmiany i ciągłe podróże służbowe współmałżonków w tym samym czasie kryją za sobą ich romans. Dla siebie są tylko sąsiadami mijającymi się od czasu do czasu na korytarzu czy ulicy.

Jednak intuicja w końcu puka do ich klatki: ona nosi tę samą torebkę co jego żona, on ma ubrany identyczny krawat, który jej mąż ponoć przywiózł z delegacji. Samotność, smutek i rozpacz łączą dwa złamane serca, które nie wiedzą, co z tym fantem w postaci nowo powstałych do siebie uczuć zrobić. Bo przecież nie chcą zdrady zwalczać zdradą. Ale też na pewno nie chcą pozostać z nią sami.

POZBAWIENI TCHU

Wong Kar-Wai tworzy na ekranie parność emocji i nie potrzebuje do tego ani wielu słów, ani długich kadrów. Fabularnie „Spragnieni Miłości” zbudowani są z cząstek: kilku gestów, wymienionych spojrzeń czy uchwyconych mimik. Tworzy się z tego układanka niedopowiedzeń, którą widz sam musi ułożyć. Układankę niezwykle wrażliwą, wręcz poetycką, gdzie metafora i symbolika stają się obok Pani Chan i Pana Chow głównymi bohaterami, od których nie da się oderwać wzroku. W ich rolę wcielają się dobrze znani produkcjom Kar-Waia wybitni aktorzy: Maggie Cheung i Tony Chiu-Wai Leung.

Produkcja składa się z paru tych samych lokacji i co z nimi związane, tych samych ujęć. Jednak pomimo tego, nie nudzą powtarzalnością, tylko stają się synonimem zmiany w bohaterach i ich historii. A to wszystko stworzone w piętnaście miesięcy i bez scenariusza – Kar-Wai podczas kręcenia konkretnych scen dopiero wymyślał ich fabułę oraz przebieg.

Ta duszność podkreślana jest również przez scenografię: wąskie, pochłonięte dymem uliczki, ornamentalne tapety, gorące dni i parne noce. To wszystko powoduje, że napięcie pomiędzy bohaterami wręcz wylewa się z ekranu, bo na nim nie jest w stanie się już zmieścić. Ten genialny zabieg jest zasługą Christophera Doyla oraz Marka Lee Ping Binga, którzy bawią się optyką tych wysmakowanych do granic możliwości kadrów. Te nie centralizują postaci. Wręcz często wypychają je na bok, dając pięć minut otoczeniu, które wydawać by się mogło, że przesiąka ich historią i jest od niej zależne.

Również paleta barw wykorzystana w obrazie daje poczucie intymności — gra czerwienią, czernią i fioletem ukameralnia kadry. Widz czuję się wręcz jakby zza przepełnionych meblami mieszkań, czy podczas samotnych nocnych podróży podglądał ukradkiem bohaterów, którzy sami ukrywają swoją relację i jej złożoność — boją się tego, co powiedzą sąsiedzi, ludzie z pracy czy środowisko emigranckie.

A całość spięta jest pięknie zgrywającą się z tempem scen i ruchem bohaterów muzyczną klamrą w postaci parokrotnie powtarzającego się „Yumeji’s Theme” autorstwa Shigeru Umebayashi, „I’m In The Mood For Love” Bryana Ferry’ego czy jazzowych piosenek amerykańskiego pianisty Nata Kinga Cole’a.

Tytułowych spragnionych miłości ich małżonkowie wprowadzili zatem w miłosną grę pełną skrywanych uczuć, pożądania niemogącego znaleźć ujścia i chowanych trosk. Złamane przysięgi i obietnice są dla bohaterów twardym orzechem do zgryzienia, który zniszczył ich wizję rzeczywistości doskonałej. To im zadano ból. To oni zostali pozostawieni z cierpieniem sami. Jednak to oni najbardziej poszukują w tej sytuacji zrozumienia. Chcąc wytłumaczyć sobie, jak hipotetycznie mógł zacząć się romans ich współmałżonków, odgrywają sceny, w których się nimi stają. Jednak nie dostrzegają tego, że fantazja, w którą się wplątują, będzie oddziaływać stricte na nich i ich relację.

„RIGHT PERSON, WRONG TIME”?

fot. Facebook.com/thegoodfilms

Ten film stawia masę pytań. Czy miłość w życiu jest jedyną rzeczą, której stale pragniemy? Czy jest ona odpowiedzią na strach przed samotnością? Czy na każdą miłość jest pora? „Spragnieni Miłości” są seansem, który nie orzeźwia. Po nim można poczuć tylko zaschnięte gardło, a tym bardziej serce, bo to, co widzi się na ekranie, choć tak piękne, subtelne, ale i nieoczywiście zaprezentowane jest tym, z czym każdy z nas jako człowiek zmaga się na co dzień — z potrzebą miłości. Której siła momentami pokonuje. I tak pokonuje głównych bohaterów. Broniących się przed nią i tworzących z niej zakazany owoc, dumnie krążący im nad głową. Którego boją się skosztować, więc zostają przy fantazjach. Bo nimi mogą się objeść. Bo to one zatracają ich kontakt z rzeczywistością. Rzeczywistością, z którą muszą się w końcu zmierzyć. A wtedy nie pozostaje już nic, tylko uczucie pragnienia… po tym wszystkim, co się nigdy nie wydarzy.

Mogłabym pisać o tym filmie wiele. Że klasyka, ale i wyprzedzająca swoje czasy. Że nagroda w Cannes dla najlepszego aktora: Tona Leunga, nominacja do Bafty czy obsypanie statuetkami za najlepszy montaż, scenografię, kostiumy podczas Hong Kong Film Awards w 2001 roku. Ale niezależnie od tego ilu znaków ze spacjami nie użyję, to ten film sam w sobie jest jak Merci — wyraża więcej niż tysiąc słów. Dlatego do wszystkich kochających kino, kochających miłość w kinie, tych zakochanych, poszukujących miłości, wzbraniających się przed nią, czy o niej marzących — zobaczcie go, bo warto, oj jak warto.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *