“365 dni: Ten dzień”, czyli ja obejrzałam, żebyście wy nie musieli

fot. materiały dystrybutora

Zagadka: nie jest to film. Czasami wygląda jak reklama wakacji all inclusive na Sycylii. Częściej przypomina „brzydkie rzeczy nocą na TV”. Najczęściej jednak upodabnia się do teledysków, gdzie operatorzy chcą pochwalić się posiadaniem drona i umiejętnością dodania zwolnionego tempa oraz szybkich cięć w montażu. Nie zgadliście? Cóż, to pomogę. To „365 dni: Ten dzień” w pigułce.

Recenzja zawiera spoilery!

Druga część filmu, który w 2020 roku rozgrzał internet do czerwoności, i to nie tylko przez piosenkę „I See Red” w ścieżce dźwiękowej. „365 dni”, to ekranizacja kontrowersyjnego erotyku Blanki Lipińskiej. Miał być przełom na kartach polskiej kinematografii, gdzie twórcy nie boją się pokazać odważnych scen seksu. Jednak zamiast nich wyszła zobrazowana przemoc i toksyczna męskość, a sam film jest przykładem kamuflowanej przez romantyzowanie kultury gwałtu. Ekranizacja otrzymała Złotą Malinę w kategorii najgorszy scenariusz. Jednak w tamtym roku i tak była najchętniej oglądaną polską produkcją kinową, a gdy pojawiła się na platformie Netflix – stała się międzynarodowym hitem, o którym mówił i kręcił tik toki już każdy.

I ŻYLI DŁUGO I…

Kontynuacja już od pierwszych sekund gubi widza. Mamy główną bohaterkę Laurę w sukni ślubnej na tle malowniczej włoskiej wyspy. Z tego wynika, że przeżyła ona zamach w tunelu, którym kończy się poprzednia część. Ale w jaki sposób? Tego odbiorca już się nie dowie. Później do tego sielankowego obrazka dołącza włoski mafioza Massimo i chwilę później para leży na stole – druga minuta filmu, a pierwsza scena seksu już zaliczona. Nakrywa ich druhna, która krzyknięciem „What the hell” kwituje sytuacje. Czar pryska. Włoski gangster odchodzi, a dziewczyny rozmawiają o skrywanej przez pannę młodą tajemnicy oraz wyborze majtek. Mamy śpiewane: „Ave Maria”. Wymienianie obrączkami. Płaczących ze wzruszenia rodziców, a nawet Blankę Lipińską, która jak easter egg w brązowej peruce próbuje grać ciężarną partnerkę współpracownika Massimo. Wszystko, co ślubne jest.

fot. materiały dystrybutora

Po kobiercu seans to mieszanka soft porno przeplatana krótkimi, nic niewnoszącymi wątkami, których jedynym zadaniem było przedstawienie przepychu: nowych modeli ferrari, jakimi jeżdżą bohaterzy czy ubrań z widocznymi logami ekskluzywnych marek. Gdzieś pomiędzy odblokowany niczym w grze „GTA” zostaje nowy bohater — ogrodnik Nacho. „Niby nic, a tak to się zaczęło” i skończyło na tym, że gdy Laura uznaje, że świeżo upieczony małżonek ją zdradza, wylatuje z ledwo poznanym ogrodnikiem na hiszpańską wyspę.

W POSZUKIWANIU ZAGINIONEJ FABUŁY

W tej produkcji nic się nie klei. Niezależnie od tego, ile taśmy by się nie zużyło, to tej opowieści nie da się scalić tak, by cokolwiek miało w niej sens. Poza tym najpierw trzeba byłoby mieć coś do ułożenia. A nawet cząstkę fabuły trudno jest znaleźć. Łańcuchy przyczynowo-skutkowe? Tutaj ich nie szukajcie. Scenariusz napisany gorzej niż na kolanie przez trio Blanka Lipińska, Mojca Tirs, Tomasz Mandes nie daje cienia szansy w upale niezrozumianych zachowań bohaterów, którzy sami wyglądają na zagubionych w tej historii.

Reżyseria Barbary Białowąs i Tomasza Mandesa sprawia, że kadry w połączeniu z niekompatybilnym soundtrackiem raz wyglądają jak żywcem wyjęte teledyski  z EskaTV, raz jak słabych lotów parodia „Ojca Chrzestnego”, a innym jak reklamy najnowszych śródziemnomorskich ofert wakacyjnych.

Jeszcze innym przechodzą do sekwencji, gdzie zaglądamy, dosłownie i w przenośni, bohaterom pod kołdrę. A kontekst? Chyba w kołdrze się zaplątał. Ta produkcja to kilkanaście scen seksu spiętych słabo trzymającą klamrą, które między sobą nie tworzą żadnej głębszej więzi, a mimo to bombardują ekran. I w tym jest problem. W podawaniu ich bez żadnego nakreślonego tła, budowanego napięcia, sensualności czy krzty wrażliwości w bohaterach, która wrzuciłaby nas w wir jakichkolwiek emocji. Jedynym plusem jest fakt, że w tej części do zbliżeń dochodzi za obopólną zgodą, jeśli jednak jest to jedyny pozytyw produkcji, o czymś to chyba świadczy…

POLSKO-ANGIELSKO-WŁOSKIE FIASKO

fot. materiały dystrybutora

Można mówić o grze karykaturami, stereotypami, ale gry aktorskiej w tym filmie nie ma. Więcej emocji w wypowiadane teksty dają od siebie lektorzy czy dubbingi w dostępnych na streamingu językach. Na ekranie aktorzy przypominają marionetki — tam, gdzie się ich postawi, tam będą. Ale po co? Sami nie wiedzą.

Michelle Morrone ma w tym filmie dwie role – ciągle złego albo napalonego Massimo i jego niezrównoważonego brata bliźniaka – a Anna Maria Sieklucka jako Laura dwie twarze: rozżalonej bardziej i mniej. A dlaczego? Widzu, domyśl się, bo od tej postaci na pewno się nie dowiesz. Tak jak nie dowiaduje się Massimo, który sam ma problem z emocjonalnym otworzeniem się przed własną żoną. W jednej ze scen gdy ta pyta, dlaczego nie powiedział jej, że ma brata, on daje jej do zrozumienia: “nie drąż”. By uciąć wątek, sugeruje dalszą noc w łóżku. Gdy Laura chcę kontynuować rozmowę, on nagle stwierdza, że nie ma czasu – na tym w filmie kończy się przedstawienie trudów komunikacyjnych małżeństwa, które tak naprawdę nic o sobie nie wie.

Nowy członek obsady Simone Susinna, który gra ogrodnika jeżdżącego najnowszym mercedesem, nie wnosi jako wątek wiele, chociaż tak się tę postać przedstawiało. Ma być sympatyczniejszym, nietoksycznym przystojniakiem w życiu głównej bohaterki, który jednak okazuje się być too good to be true. Ale sam Susinna i jego mdłe kwestie too good w tym filmie nie są.

Magdalena Lamparska znów w netflixowej produkcji (wcześniej Poskromienie Złośnicy) i znów w schematycznej roli – która jak w pierwszej części luzowała atmosferę o jedno oczko, to teraz dopina tę produkcję w swojej żenadzie, opierając swoją postać na polskich przekleństwach i stając się kilkoma scenami seksu więcej.

Natasza Urbańska, Natalia Siwiec czy Karolina Pisarek to kobiety niekojarzone ani z aktorstwem, ani z Włochami. Jednak… grają Włoszki. A przynajmniej próbują. Z marnym skutkiem.

NIE TEN DZIEŃ

Ten film nie jest o miłości, ani o pożądaniu. To toksycznie krzywe zwierciadło relacji, w której nie ma zaufania, czułości czy więzi. Partnerzy nie potrafią się ze sobą komunikować. Nie rozmawiają o swoich emocjach. Potrafią je dusić, albo niespodziewanie wybuchać, doszukując się w seksie remedium na problemy, będące przy tym jedynym spoiwem ich relacji. Spoiwem, które w filmie wyprute jest z uczuć, kontekstu oraz wrażliwości. To krzywdzący dla relacji romantycznych obraz, w którym brutalność przedstawia się jako niezbędnik do stworzenia związku. W którym odrzucamy dotyk, słowa i emocje, a na pierwszy plan wpada zwierzęcy instynkt i wulgaryzm.

Czy oczekiwałam więcej? Albo inaczej. Czy nie oczekiwałam mniej? Jak śpiewa Ania Dąbrowska: „Trudno mi się przyznać”, ale tak. Myślałam, że twórcy wyciągną lekcje oraz Złotą Malinę, postawią ją sobie przed oczami i razem z Netflixem stworzą coś choć trochę lepszego od „jedynki”. Lecz się pomyliłam. I to oj, jak bardzo. Dlatego teraz ostrzegam, byście nie popełniali tego błędu. I nie dziękujcie. Po prostu, nie traćcie czasu,  bo żaden dzień — ten czy nie ten — nie jest warty spędzania go na oglądaniu tej produkcji.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

10 − sześć =