Jeden wielki niedosyt – recenzja filmu „Marusarz. Tatrzański orzeł”
3 min readWeekend Pucharu Świata w Zakopanem pozostawił w polskich kibicach duży niesmak, co stało się w tym sezonie standardem. Całe szczęście, że tuż po zakończeniu niedzielnego konkursu otrzymaliśmy szansę ucieczki w przeszłość i zbliżenia historii jednej z najwybitniejszych postaci przedwojennych skoków narciarskich.
Wszystko za sprawą TVP, która na antenie programu pierwszego wyemitowała film pt. „Marusarz. Tatrzański orzeł”, poświęcony Stanisławowi Marusarzowi. Szkoda tylko, że kibice podczas seansu mogli odczuć emocje podobne do tych, które pojawiają się po występach polskich skoczków, czyli spory niedosyt.
Żeby nie zaczynać od razu jakoś niemiło, to rozpoczniemy od pozytywów. Wartym odnotowania jest dobór aktorów pod względem podobieństwa do pierwowzorów. Filmowi Stanisław Marusarz czy Helena Marusarzówna wyglądają niczym żywcem wyrwani ze zdjęć. Pod kątem gry aktorskiej nie mam nic szczególnego do zarzucenia, bo aktorzy w zasadzie wycisnęli maksimum ze scenariusza, który był im podany.
Mocną stroną filmu jest warstwa muzyczna, albowiem w dobry sposób stara się przekazać nastrój zawarty w historii Marusarza. Niestety, koncepcja filmu nie pomaga jej wybrzmieć w pełni.
Główną osią historii jest sylwester w trakcie Turnieju Czterech Skoczni w Garmisch-Partenkirchen w 1965 roku. Podczas zabawy były polski skoczek ucieka myślami do swojej przeszłości, a wraz z każdym momentem jego zamyślenia przenosimy się do jakiegoś momentu z życiowej kliszy. Nie wiedzieć czemu dzieje się to w sposób zupełnie losowy, przez co niezwykle trudno doszukać się spójności.
Częste przeskoki fabularne odebrały widzom szansę na stworzenie jakiejkolwiek relacji z postaciami. Nie mamy nawet możliwości bliższego poznania głównego bohatera, a nasz stosunek do niego jest w głównej mierze oparty na tym, co już o nim wiemy przed obejrzeniem filmu.
Powoduje to, że osoba, której zupełnie obca jest postać Stanisława Marusarza, nie będzie mogła zrozumieć, o czym jest film. No bo jak inaczej połączyć fakty z życia, które są podawane w sposób chaotyczny?
Zwłaszcza że wiele wydarzeń z biografii Marusarza zostało przemilczanych. Rozumiem to, bo czymś niemożliwym jest zawarcie wszystkiego w 50 minut, ale czy coś stało na przeszkodzie, żeby było to chociaż koherentne?
Takie skrótowe podejście do tematu dziwi mnie tym bardziej, bo twórcy starali się dbać o szczegóły takie jak gwara, którą posługiwali się bohaterowie czy też komiks Koziołka Matołka z dedykacją dla najlepszej polskiej narciarki od Kornela Makuszyńskiego dla Heleny Marusarzówny. Szkoda, że jedynie po takich drobnych elementach widz może wyłapać, że siedmiokrotna mistrzyni Polski uprawiała sport na wysokim szczeblu, a nie tylko rekreacyjnie.
Po co powstają filmy na podstawie czyjejś historii? Żeby przedstawić ją jak najszerszej publiczności. Tymczasem otrzymaliśmy coś w rodzaju albumu z nieuporządkowanymi zdjęciami. Na koniec całość nazwano książką.
Cóż, pozostaje jedynie mieć nadzieję, że w przyszłości powstanie produkcja, która w lepszy sposób wykorzysta potencjał postaci Stanisława Marusarza.