Bonobo: północne granice biegną przez stocznię

Piątek, 21 marca 2014 – Bonobo i jego zespół zatrzymali się w Gdańsku w ramach The North Borders Tour 2014. Stocznia rozbrzmiała fuzją dźwięków brytyjskiego downtempo i duszy żywych instrumentów. Wszystkie bilety wyprzedane.

Z głośników cicho grał energiczny warm up. Ludzie usadowieni na pufach, rozstawionych wzdłuż bocznych ścian klubu B90, w dobrych humorach oczekiwali na 21.00: dwudziestolatkowie, trzydziesto- i czterdziestolatkowie, nawet grupa Niemców, na oko po sześćdziesiątce. Na mniejszej sali jeszcze podłączano konsoletę i szykowano sprzęt na afterparty.

Werkha, supporter gwiazdy wieczoru, pojawił się na scenie punkt 21.00. Przywitał się, chwilę pożartował i zaczął. Gitara elektryczna była przyjemnym uzupełnieniem elektronicznych, zdominowanych przez bas, „połamanych” produkcji, które odtwarzał na żywo przy pomocy AKAI MPD. Zagrał trochę materiału z nadchodzącego „Beacons EP”, lecz publiczność nie wyglądała na zachwyconą.

fot. Daga Och/Konkubinat Kultury

fot. Daga Och/Konkubinat Kultury

Kilka minut po 22.00, ku radości zebranych, na scenie pojawił się Bonobo, a z czasem dołączali kolejni członkowie grupy. Po trzech, pełnych energii utworach (w tym otwierający występ singiel z ostatniej płyty, „Cirrus”), artyści powitali Gdańsk, zgarniając niezły hałas. Potem było coraz lepiej. Szjerdene, wokalistka zespołu, elektryzowała swoim nadnaturalnie czystym głosem, bawiąc się nim, jakby od niechcenia, wykonując przy tym delikatne i pełne gracji gesty. Sam Bonobo, był osobnym zespołem w zespole. Jedną ręką szarpał struny zwisającej mu z szyi gitary, drugą bębnił po padach samplera, robił przejścia, modulował dźwięki, zwalniał, przyspieszał… Większość publiczności modelowała jego skupienie, wpatrując się w akcję na scenie, niczym w hipnotyzujący wideoklip. Reszta zespołu bynajmniej nie była jedynie tłem, scenografią dla gwiazdy. Każdy z muzyków był istotnym narządem w instrumentalnym organizmie i miał szansę zaprezentowania swojego talentu w świetle reflektorów. Wtedy koledzy robili mu miejsce – muzycznie lub po prostu schodzili ze sceny. Gdy wracali, synchronizacja następowała błyskawicznie, jakby za naciśnięciem guzika. Wreszcie, po dwukawałkowym bisie, salwa oklasków odprowadziła artystów na backstage. Większość ludzi, w świetnych nastrojach, udała się wprost do wyjścia, a najwytrwalsi do sali obok, na afterparty.

„The North Borders” to album, który w pierwotnej formie nie zdałby celująco egzaminu w klubowych realiach. W rękach zespołu przeobraża się w zupełnie inny materiał, z większym i bardziej wyrazistym ładunkiem emocjonalnym. Ukłon należy się także panom dźwiękowcom, którzy uczynili to jazzowo-elektroniczne doświadczenie miłym dla ucha. Miła dla narządów słuchu byłaby również reedycja albumu w formie, w jakiej słyszeliśmy go w piątek. Zdecydowanie należy się trasie taka pamiątka, bo koncertowe DVD to jednak zbyt wiele.

(Zdjęcia: Daga Och/Konkubinat Kultury)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

16 − dwa =