Cena zdrowia
4 min readJeszcze nie tak dawno temu wszyscy potrzebujący udać się do lekarza stali w kilometrowych kolejkach, by poznać przyczynę swoich dolegliwości. Tak, to drażniło, irytowało i frustrowało z każdą wizytą. Szczególnie rozmowy starszych pań, uskarżających się na rozmaite bóle i fakt, że to roczne dziecko weszło poza kolejką, w ten czas gdy one czekają tu już przecież od 6 rano. Myślę, że mogłaby powstać masa książek-wyznań o sytuacjach, jakich doświadczaliśmy w różnych okolicznościach à propos pobytu w przychodni. Właśnie – doświadczaliśmy. Już tego nie ma.
Żyjemy w nietypowych czasach. Może nawet jesteśmy eksperymentem losu, który sobie z nas drwi, bo wie, że prędzej my sami siebie unicestwimy, niż sam wirus. Tak czy inaczej, świat zwariował, wywrócił się do góry nogami, a my ciągle uczymy się żyć inaczej. Wirus szaleje, ludzie panikują, więc prędzej czy później każdy musi udać się do lekarza. Nieważne czy z grypą, czy koroną. Ale jak? Telefonicznie! Jak to wygląda w praktyce?
Jest poniedziałek, godzina 7:59, numer do przychodni wybrany. Odliczam sekundy, aby kliknąć zieloną słuchaweczkę. Punkt 8:00, naciskam – zajęte. Co za pech! Powtarzam czynność co najmniej szesnaście razy. To moja szczęśliwa liczba. TAK, udało się. Wizyty do mojego lekarza rodzinnego zajęte, ale są inni. Myślę sobie: OK, niech będzie. Sekretarka informuje mnie, że lekarz zadzwoni między 10-15, trzeba czekać na swoją kolej. Mijają więc godziny, spisuję wszystkie dolegliwości na kartkę, aby niczego nie pominąć i wgapiam się w telefon, żeby nie daj Boże nie odebrać. Jest, dzwoni lekarz! Recytuję moje objawy, po czym lekarz każe przyjechać i da skierowanie na test. Nic więcej. Jadę, odbieram i cudem udaje mi się wykonać badanie jeszcze tego samego dnia. Teraz poczekam sobie kilka dni i poznam diagnozę. Minęło kilka dni, wynik okazał się negatywny. Powtarzam czynność
z poniedziałku i po szesnastym połączeniu udaje mi się dodzwonić. Mój lekarz rodzinny nie przyjmuje, ale inny już tak. Tłumaczę wszystko, co i jak, i dowiaduję się, że chyba mam zapalenie oskrzeli. Pytam w takim razie: czy dostanę jakieś leki, co mam robić? Nic, leżeć i pić Gripex. Przejdzie samo. Najważniejsze, że to nie Covid.
Mam wrażenie, że żyjemy w świecie na opak, gdzie powoli zaczynamy tęsknić za kilometrowymi kolejkami w przychodni. Może i traciliśmy pół dnia na czekaniu, ale przynajmniej ktoś nas badał. Obecna sytuacja napawa obawą, że w razie poważnych schorzeń nie wiadomo, gdzie szukać pomocy. To daje do myślenia. W Polsce mamy poważny problem ze służbą zdrowia. Nie chodzi już tylko o te kolejki, czy też fakt, że minister zdrowia jest doktorem, ale jedynie nauk ekonomicznych, a nie prawdziwym lekarzem. Ludzie nie mają zaufania do lekarzy, a lekarze szacunku do pacjenta. Jakiś czas temu pewna blogerka, seksuolożka, zrobiła ankietę, by dowiedzieć się, czy polscy pacjenci czują się usatysfakcjonowani z wizyt lekarskich i w pełni bezpieczni. Większość odpowiedziała, że nie. Czują, że ich problemy są bagatelizowane, a choroby nieleczone poprawnie i muszą zmieniać gabinety jak buty, by wreszcie poczuć się komfortowo. W dodatku tak się czuli już przed pandemią. Teraz poziom lekceważenia osiągnął poziom krytyczny i wyskoczył poza skalę.
Takich przykładów znam całe mnóstwo. „Ma Pan guza gardła. Trzeba szybko operować, bo za dwa miesiące może się Pan udusić”. Ten sam lekarz przeniósł dwukrotnie termin operacji z powodów osobistych, a następnie uznał, że jest Covid i się boi, nie chce ryzykować. „Kobieta czeka dwa lata na wizytę u ortopedy, szanowanego i podobno bardzo dobrego”. Wizyta telefonicznie odbyła się w ciągu sześciu minut, podczas których lekarz powiedział starszej kobiecie, że powinna ćwiczyć. W Internecie znajdzie takich ćwiczeń wiele.
To jest kpina, ale nie generalizujmy. Lekarze są różni. Pozwolę sobie użyć stwierdzenia, że ci w Polsce dzielą się na trzy kategorie – telefoniczni z NZF, bohaterzy ze szpitali i… prywatni. Im żadna choroba nie straszna, za opłatą. Ci zaś oddani służbie i pracy nie wychodzą ze szpitali, by ratować życie swoich pacjentów – to są, powtórzę, prawdziwi bohaterowie. Trzeba to podkreślić. Konserwują się w białych, ufoludkowych kombinezonach, niczym ogórki na zimę, żeby walczyć z ciężkimi chorobami. Im należy się wielkie chapeau bas.