Wojciecha Tochmana spojrzenie na świat

fot. Wydawnictwo Literackie

Są takie książki, które ludzie czytają dla rozrywki. I naprawdę nic w tym wstydliwego, bo każdy z nas ma potrzebę oderwania się od szarawej rzeczywistości. Są także takie książki, które czytamy, bo musimy. I może początkowo ciężko jest nam się zebrać, więc robimy to za pięć dwunasta, ale prawie zawsze zaliczamy to nieszczęsne kolokwium. Są w końcu książki, o których, odkąd zobaczymy ich tytuły gdzieś w odmęcie setek innych, nie możemy przestać myśleć. I nigdy nie przestaniemy, nawet po lekturze. One zostaną z nami na zawsze.

Nigdy nie potrafiłam określić, jaki gatunek książkowy lubię najbardziej. Osobiście uważam, że jest to jak najbardziej w porządku, bo książek nie powinno się kategoryzować, podobnie jak ludzi. Gusta czytelnicze zmieniają się wraz z wiekiem. Nikt nie urodził się ze Steinbeckiem w dłoni (chociaż mógłby…) i nie deklamował Anny Kareniny”. To oczywiste. Nie należy uważać tego za powód do wstydu. Literatura młodzieżowa, mimo tego, że jest dedykowana do pewnej grupy wiekowej, także przekazuje wartości. Pytana o ulubioną książkę miałam mętlik w głowie. Ulubiona książka? Ja nie umiem wybrać, bo jak to tak, wybrać tylko jedną. Więc zazwyczaj wybierałam kilka(naście).

Ale teraz wiem, że dla mojego rozkochanego w czytaniu serca nie ma takiej kategorii jak ulubione”. Książki albo wywierają na mnie wrażenie, albo poruszają we mnie część, o której istnieniu dotąd siebie nie podejrzewałam, albo o nich zapominam. I żeby nie było tak górnolotnie, to też połknę coś mniej angażującego po ciężkim dniu w pracy.

Przez dłuższy czas myślałam, że nie dorosłam do literatury faktu. Bałam się, że nie udźwignę ładunku emocjonalnego reportaży z uwagi na to, że to nie fikcja. To wydarzyło się, a co gorsza, dzieje naprawdę. Jednak gdy odważyłam się sięgnąć po jeden z reportaży Wydawnictwa Czarnego, wiedziałam, że niepotrzebnie zwlekałam.

I tak któregoś dnia na mojej drodze pojawiło się pewne nazwisko. Tochman. I wracało jak bumerang. Uporczywie wypierałam ten fakt, bo przecież to inny kaliber reportażu. Nie wiem, czy wiecie, co mam na myśli. Taki, który nie tylko intryguje bądź paraliżuje poruszanym tematem, ale zostawia z niemałym bólem świata. Ale nie można unikać przeznaczenia w nieskończoność, więc zrządzeniem losu kupiłam jego Książkę (pisownia nie przypadkowa, ponieważ dla mnie to coś więcej, niż lektura) w promocyjnej cenie w jednym z dyskontów.

Spoiler alert. To była jedna z najlepszych decyzji w mojej literackiej egzystencji.

Schodów się nie pali”. Blurby na tylnej części okładki zakupionego wydania były zapowiedzią niecodziennej lektury. Mało który reportażysta może pochwalić się rekomendacjami Ryszarda Kapuścińskiego i Hanny Krall. Jednocześnie. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że przed sobą mam coś wyjątkowego.

Wojciech Tochman zadebiutował właśnie tym zbiorem reportaży, robiąc niemały szum w środowisku. Nic dziwnego, że w 2001 roku znalazł się w gronie finalistów Nagrody Literackiej Nike. Teksty Tochmana cechuje skondensowanie wielu trudnych emocji w stosunkowo oszczędnej formie. Nie bierze na warsztat tematów powszechnych, w swojej twórczości walczy z tym, co próbuje się zamiatać pod dywan. Ale przede wszystkim jest głosem ludzi – tych biednych, odtrąconych, bezradnych, słabych i wykorzystywanych.

Autor tworzy mozaikę społeczeństwa polskiego lat dziewięćdziesiątych. Przedstawia jedenaście historii, które choć z pozoru zupełnie różne, łączy jedno: uczucie straty. Nie takiej z pierwszych stron gazet, ale tej do rdzenia prawdziwej, bo zwyczajnie ludzkiej. Pierwszy reportaż opowiada o Marii Błaszkiewicz, matce Wandy Rutkiewicz, niepogodzonej z jej zaginięciem podczas próby zdobycia Kanczendzongi. Czas poświęcony jest także sprawie Grzegorza Przemyka, słów kilka Edwardowi Stachurze. Jak już wcześniej wspomniałam, nie są oni Wandą Rutkiewicz, Grzegorzem Przemykiem i Edwardem Stachurą – nie mówi się o nich jak o Tych, tylko jak o ludziach podobnym nam, ich codzienności. To nie wszystko. „Schodów się nie pali” to dramat anonimowych jednostek, na które szkoda miejsca na łamach wielkich formatów. Nic nie jest czarno-białe. Historia oszpeconego Mateuszka, porzuconego przez matkę przy porodzie. Historia niedoszłego zakonnika. Historia Piotra Skrzyneckiego.

Dawkowałam sobie tę Książkę z jednego prostego powodu. Nie byłam w stanie przeczytać wszystkich reportaży na raz. Mimo lekkiego pióra Wojciecha Tochmana i krótkiej objętości, wzbierało się we mnie wiele różnych uczuć. Począwszy od frustracji, skończywszy na wszechogarniającym wzruszeniu. To nie jest treść, przez którą się płynie, to prawda. Nie wyobrażałam sobie, że jakieś dzieło kultury może zawładnąć moimi myślami do tego stopnia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zasypiając, będę myślała o Tochmanowym opowieściach, które zostaną ze mną na zawsze.

W swoim dorobku reporter, założyciel Fundacji Itaka czy były prowadzący program Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”, ma o wiele więcej do zaoferowania. Jakbyś kamień jadła”, Dzisiaj narysujemy śmierć”, Pianie kogutów, płacz psów, Eli, Eli”, a to nie wszystko. Warto też zwrócić uwagę na biografię Hanny Krall, wielkiej dziennikarki i mentorki autora, współtworzonej z Mariuszem Szczygłem (jeszcze o nim kiedyś tutaj wspomnę).

Tak czy siak, czytajcie Tochmana. Katharsis murowane.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

pięć × 1 =