Archiwum Dźwięków. Rok 1983
9 min readKomu nie zdarzyło się nigdy zanucić „Every Breath You Take”? Albo kto w życiu nie słyszał „Girls Just Wanna Have Fun”? To właśnie muzyczny rok 1983, do którego powracać lubią miłośnicy każdego gatunku. Przekonajmy się, dlaczego.
Powrót Archiwum Dźwięków to dobra okazja na powtórkę z historii ponadczasowych melodii. Tym bardziej, gdy mowa o czasie tak wyjątkowym jak rok nagrania hitów „Hello” (Lionel Richie), „Carma Chameleon” (Culture Club), „Buffalo Soldier” (Bob Marley), „Owner Of A Lonely Heart” (Yes) czy „Gimme All Your Lovin’” (ZZ Top), nie wspominając już o płytowych debiutach przyszłych gwiazd wszechczasów (m.in. Madonna). To także okres początku rewolucji na polskiej scenie rockowej. Poznajemy grupy takie jak Oddział Zamknięty. Debiutuje Lady Pank. Zaskoczenie, czy raczej objawienie, przestaje być domeną rynku zagranicznego. I to właśnie od tego polskiego akcentu rozpoczniemy kolejną propozycję dziesięciu muzycznych gemów, tym razem – z roku 1983.
1. TSA
Pod kryptonimem powstałego u schyłku lat 70. Tajnego Stowarzyszenia Abstynentów, ukryło się kilku znakomitych muzyków, którzy już kilka lat później mieli stać się ikoną polskiego heavy-metalu. Mimo tego, że zespół twórczo zadebiutował już w 1981, dopiero dwa lata później ukazał się pierwszy, czerwony album grupy. Żywiołowością nie charakteryzowała się jednak tylko oprawa graficzna krążka. W opozycji do PRL-owskiej szarości stały także jego przemyślane teksty, niewiarygodna brzmieniowa ekspresja i uderzający kunszt muzyczny. W efekcie połączenia niebanalnej energii z przeszywającą nostalgią, trzy gitary, perkusja i wokal Marka Piekarczyka wciąż dzisiaj intrygują.
Na płycie znalazła się interpretacja wiersza Jacquesa Preverta (w tłumaczeniu K.I. Gałczyńskiego). „Trzy Zapałki” to jeden z tych utworów, które zostawiają po sobie trwały ślad i zarazem jeden z moich faworytów, jeżeli chodzi o polskie ballady z niesamowitą gitarą elektryczną w roli głównej.
2. Nowe Sytuacje
Grzegorz Ciechowski powiedział kiedyś Marianowi Butrymowi, że każdy artysta, który coś tworzy, musi mieć świadomość, że ma coś do przekazania. Te słowa, wypowiedziane przez kogoś innego, mogłyby trącić banałem. Jednak jeśli wypowiada je lider zespołu znanym z tak świadomego przekazu jak Republika, to nabierają one zdecydowanie głębszego znaczenia.
Takie właśnie są Nowe Sytuacje. Nie do końca zdyscyplinowane, ale od początku do końca przemyślane. Nie do końca oczywiste, ale od początku do końca nieprzypadkowe. Ani trochę nie ugrzecznione, ale artystycznie wzorcowe. Ten album to połączenie nowatorskich brzmień z rozrywką i odrobiny szaleństwa z dojrzałością, charyzmą i przede wszystkim – świadomością.
Po sukcesie, jaki krążek osiągnął w kraju, w 1984 roku, wydano jego angielską wersję. Jedną z jedną z jego wizytówek stała się „Bikini Death”, czyli fantastyczna „Śmierć W Bikini”.
3. Rebel Yell
Połączenie hard rocka z typowym dla lat 80. new wavem może nie było buntowniczym wyczynem, ale zabiegiem zdecydowanie udanym, ba, co może dziwić w wypadku Billy’ego Idola, pod wieloma względami rozsądnym. Ten delikatny eksperyment zaowocował w jedną z najbardziej ikonicznych płyt swojej dekady. I chociaż nazwa krążka nie pochodzi od rebelianckiego usposobienia wokalisty (Rebel Yell to nazwa bourbonu, który przypadło mu pić razem z Stonesami pewnego mocno zakrapianego wieczoru), to właśnie jego specyfistyczny styl wzbogacił album o charakterystyczny pazur.
Obok energicznych przebojów, takich jak utwór tytułowy, na krążku znalazły się ballady, które zmiękczały niejedno damskie serce i kolano. Szczególnie na koncertach, gdy opakowane były w błyszczące pudełko pod postacią półnagiego, ewentualnie odzianego w czarną skórę, momentami dzikiego, bezczelnego i zawadiackiego, a chwilami uwodzicielskiego i wrażliwego Billy’ego.
Cały album udało się nagrać w studiu przez 3 dni. Tyle czasu można by go słuchać na okrągło, ale najlepiej chyba jeśli będzie to weekend.
4. Kill 'Em All
W 1983 metalowi pionierzy debiutowali także na zachodzie. Oprawa graficzna z krwią i młotkiem w roli głównej wydaje się jak najbardziej na miejscu w sytuacji, gdy zawartość albumu po prostu miażdży. Metallica uderzyła wyrafinowanymi solówkami, rytmicznym chaosem, zabójczym tempem i ciekawymi proporcjami pomiędzy instrumentami a wokalem Hettfielda, ulokowanym jakby w tle, o nie do końca wyraźnym punkowym zabarwieniu.
Producentom udało się tylko subtelnie utemperować pomysły muzyków. Odrzucili pierwotną nazwę krążka – Metal Up Your Ass. Okładka zaś miała oryginalnie przedstawiać muszlę klozetową, z której wystaje reką ściskająca sztylet. Nie udało się jednak, zresztą – kto by próbował, wyplenić szaleństwa z muzyki, która znalazła się na płycie.
Fanom spodobał się nieoczywisty charakter Kill 'Em All, kontrastujący z graniem ówczesnych gwiazd glam-metalu. Dzięki buntowniczemu stylowi, Metallica wydawała się im prawdziwsza, stała się głosem tych, którzy pragnęli oderwać się od mainstreamowego hard-rocka. Krytycy stwierdzili, że poruszając tematy przemocy, wojny i ludzkiego życia, artyści narazili się na stworzenie czegoś o naiwnym uroku. Młodzieńczy sposób poruszenia tych kwestii okazał się jednak właściwym krokiem, przynajmniej dla zespołu, który, mimo nierzadkich zmian muzycznego klimatu, do tej pory cieszy się światową sławą.
5. Script For A Jester’s Tear
6 utworów, niektóre z nich skrócone, a i tak razem trwają ponad 45 minut. Można? Można, w przypadku, gdy każdy z nich jest odrębną opowieścią. To właśnie na niezwykłych muzycznych historiach opiera się pierwszy album neoprogresywnej grupy Marillion.
To krążek, nad którym trzeba kontemplować, którego dobrze jest słuchać, ale który trudno w pełni usłyszeć. Teatralny wokal Fisha, niejednoznaczne teksty i stylowe wariacje z pewnością nie pomagają w lekkim odbiorze albumu. Z równie silnym przekonaniem można jednak stwierdzić, że czynią go niekwestionowanym dziełem współczesnej sztuki.
Chociaż Script For A Jester’s Tear było dla zespołu etapem błądzenia i szukania swojego miejsca, brzmienia te da się niemal fizycznie poczuć. Niech przykładem będzie „He Knows You Know”, czyli narkotyki, kameleony i trochę szaleństwa, które, muszę przyznać, wyszło szalenie dobrze.
6. The Principle Of Moments
Phill Collins na bębnach, Robbie Blunt na gitarze, a na froncie Robert Plant, który zdecydował się wydać kolejny solowy album o brzmieniach kształtujących charakter klasycznego rocka lat 80. Chociaż eksperymentów gatunkowych jest tu niewiele, bo wokalista za wszelką cenę chciał oderwać się od zeppelinowskich wariacji, to brzmieniowej wirtuozerii z pewnością nie brakuje.
Myślę, że to właśnie te momenty są na krążku kluczowe. Słucha się go, co prawda, przyjemnie, ale w domowych warunkach generalnie da się to zrobić, prasując koszulę lub mieszając zupę. Niektóre utwory sprawiają nawet wrażenie, że Plant idzie na łatwiznę, wpisując się w typowy nurt swojej dekady, melodii takich do potupania nóżką, a przecież chyba nie o to mu chodziło. W efekcie zostaje trochę nostalgii i błogości, ale też niedosyt, bo jednak nie tego się spodziewało po byłym liderze zespołu-legendy. I wtedy, w końcu rozbrzmiewają takie maestria jak „Big Log” i nadchodzi chwila, w której ulubiony t-shirt zaczyna się już przypalać, a pyszna pomidorówka – beztrosko kipieć. No i słuchacz czuje się w końcu muzycznie dopieszczony. To jeden z tych utworów, które mają duszę, z których bije swego rodzaju namiętność i melancholia.
My love is in league with the freeway, śpiewa Plant. Jego muzyka z pewnością także należy do tego przymierza.
7. War
Poważne utwory, ale poważnie dobre – to kwintesencja tego, co dzieje się na trzecim albumie irlandzkiej grupy U2. Krążek otwiera kultowe „Sunday Bloody Sunday”, komentujące bezpośrednio wydarzenia z Derry z roku 1972, a pośrednio sprzeciwiające się powszechniejącemu gloryfikowaniu przemocy na całym świecie.
Główny singiel, promujący War, został zaś zainspirowany dramatycznymi wydarzeniami z naszego kraju. Chociaż początkowo „New Year’s Day” miał być utworem czysto miłosnym, poświęconym żonie wokalisty, to właśnie wprowadzenie stanu wojennego i działania ruchu Solidarność wpłynęły na ostateczny kształt jego lirycznego tła.
Piosenka była kolejnym wyrazem refleksji i buntu przeciwko beznadziejności i bezsensowności agresji, co było wówczas tematycznie atrakcyjne. Chociaż nie o komercyjny, popowy sukces chodziło muzykom, to numer stał się przełomem dla grupy, która od tej pory znajdowała się w czołówkach notowań w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Na Wyspach jako pierwsza pokonała niezwyciężony do tej pory Thriller. Oprócz motywu tekstu, dodatkowy suckes zapewnił zespołowi świetnie poprowadzony przez Adama Claytona bas, wielozadaniowość i niezawodność Edge’a oraz sceniczna charyzma Bono. Poza tym, nagranie balansuje brzmieniowo między rockiem a post-punkiem, co niemal zawsze jest udanym zabiegiem.
8. Murmur
Choć jangling (charakterystyczne gitarowe brzdąkanie) był typowy dla lat 60., to chłopaki z zespolu R.E.M. zrobili to równie rozsądnie dwie dekady później. Udane brzmienie przyozdobili wyrafinowanym wokalem, chwytliwą linią basową i nieoczywistymi pomysłami na teksty.
Taki dźwięk był wtedy nowy, ale nie wykraczał poza konstrukcje tradycyjnego wyobrażenia o rocku. Gitary mają jasne brzmienie, wokal jest raczej łagodny, choć subtelnie tajemniczy, co kontrastuje z wyraźną melodyjnością krążka. Niejednoznaczność tekstów Murmuru, która jednocześnie nie zakłócała przyjemności z odbioru muzyki, stała się znakiem rozpoznawczym grupy.
Co ciekawe, Michael Stipe i Peter Buck inspirowali się twórczością wykonawców protopunkowych, takich jak Patti Smith, Television czy the Velvet Underground, a jednak potrafili nieco zdystansować się od tego nurtu i nadali płycie coś stylowo charakterystycznego tylko dla nich. Chociaż grupa R.E.M. (nazwa pochodzi od jednej z faz snu – tzw. rapid eye movement) najbardziej znana jest z późniejszych przebojów („Losing My Religion”, „Everybody Hurts”) to ich podstawowe folkowe brzmienie zostało ukształtowane właśnie na debiutanckim krążku, uznanym zresztą przez wielu fanów za najlepszy album zespołu.
9. Speaking In Tongues
Trzeci album The Talking Heads był dla zespołu czymś w stylu otwarcia okna na nieco dostępniejszy, ale nie mniej wymagający muzyczny rynek. Nie zrezygnowali z typowej dla siebie dziwności, ale z ciężkości, jaką obarczał ich wpływ nieocenionego (często jednak nieprzystępnego) Briana Eno, już tak.
Na krążku brakuje tej przyjemnej post-punkowej duchoty. Muzycy zastąpili ją jednak większą sprężystością dźwięku i stworzyli na płycie coś na wzór przestrzeni dla brzmień. Jest bardziej rozrywkowo, ale wciąż trochę osobliwie. Gadające głowy zapewniają nam podróż w czasie z takimi kawałkami jak „Swamp” czy „Burning Down The House” i urzekają instrumentalnymi eksperymentami, jak np. w sentymentalnym „This Must Be The Place (Naive Melody)”, będącym przyczyną do emocjonalnych huśtawek i brzmieniową degustacją.
10. Sweet Dreams (Are Made Of This)
Na koniec Eurythmics, czyli trochę charakterystycznej dla lat 80. elektroniki. W tym ogromie synthpopowej i nowofalowej konkurencji gwarantem osiągniętego przez nich sukcesu była po prostu wysoka jakość granej muzyki. Annie Lennox i David Stewart to obok Roxette chyba najbardziej rozpoznawalny duet swoich czasów.
Na oryginalność albumu z 1983, który stał się wyczekiwanym komercyjnym przełomem, składają się też ciekawe doświadczenia z linią basową, graną od tyłu, wykorzystanie analogowych syntezatorów w połączeniu z ciekawym, dojrzałym, wielościeżkowo nagrywanym, wokalem Lennox.
Poza tym ten album to składanka wielkich przebojów grupy, z tytułowym utworem na czele, który znają chyba wszyscy i który wciąż jest w eterze wszechobecny. Kultowy riff nadal jest podstawą do remixowych eksperymentów, ale też jedną z wizytówek nieco surowej i elektryzującej strony swojej dekady.