Tom Hanks za sterami – recenzja filmu „Sully”.

fot.: Warner Bros. Picture

fot.: Warner Bros. Picture

Historia bohaterskiego czynu pilota, który uratował 155 osób. Za sterami Tom Hanks, a obraz wyreżyserował Clint Eastwood. Po takim duecie możemy spodziewać się mocnego, iście amerykańskiego kina.

Na początku stycznia 2009 roku z nowojorskiego lotniska wystartował airbus A320 pilotowany przez Chesleya Sullenberga, nazywanego Sullym. Tuż po starcie zaczął się dramat ponad setki pasażerów. W silniki odrzutowca wpadło stado gęsi, uszkadzając je tym samym. Sullenberg (Tom Hanks) stracił panowanie nad maszyną i zdecydował się na awaryjne lądowanie na rzece Hudson. Jak to możliwe, że nikt nie stracił życia? Mówi się o boskiej interwencji… Zdania są  jednak podzielone i część ekspertów mówi o skrajnej głupocie. Po tym wydarzeniu komisja lotnicza NTBS (National Transporting Safety Board) wezwała Sullego i drugiego pilota Jeffa Skilesa (Aaron Eeckhart) na przesłuchanie. Sugerowano, że popełnili błąd, bo mogli wylądować na innym lotnisku lub zawrócić na to, z którego wystartowali. Taka brawura mogła być bardzo kosztowna.

Przy takich filmach nasuwa się jedno pytanie: po co je oglądać, jeśli wszystko zostało powiedziane w prasie, telewizji i Internecie? Jaki jest sens odtwarzania tych wydarzeń? Odpowiedź jest bardzo prosta: świat kocha bohaterów, a Amerykanie najbardziej. I to takich, którzy jeszcze wczoraj byli zwykłymi „Kowalskimi”. Jednak pilot uparcie twierdzi, że do bohatera mu wiele brakuje i tylko wykonywał swoją pracę. Warte podkreślenia jest to, że podczas całego filmu nie mamy wrażenia obcowania z kimś wielkim. Od Hanksa bije skromność, co jest z pewnością miłym zaskoczeniem.

Eastwood oparł swoje dzieło na autobiografii Sullenberga – „Hightes Duty” pokazując, że życie może przybierać nieoczekiwane zwroty.  Kapitalną robotę wykonał scenarzysta Todd Komarnicki, który przełamał konwencję, układając fabułę od końca. Początek filmu ma miejsce już po wypadku lotniczym, a dzięki retrospekcji mamy możliwość towarzyszyć Sully’emu przez całą karierę pilota samolotów cywilnych i wojskowych. Spokojnie  najważniejszy moment dramatycznych wydarzeń został pokazany kilkukrotnie z różnych perspektyw.

W mojej opinii ciekawiej działo się poza planem. Dwie skrajnie różne osobowości spotkały się w tym samym czasie. Eastwood i Hanks. Z różnych światów, epok i szkół, ale obaj wybitni. Jak zatem się dogadali? Wykonali swoją robotę najlepiej jak potrafili i w każdym momencie tego filmu widać ich rzemiosło. Dopracowane dialogi, bez niepotrzebnej pompatyczności budzą w widzu sympatię i zaufanie.

Jedyne co można zarzucić Eastwoodowi to fakt, że lubuje się w kinie, które gloryfikuje Amerykę jako ostatni bastion wolności. Podobnie było w przypadku kapitalnego obrazu „Gran Torino” (2008) i teraz w „Sullym”. Ale czy nie jest jedną z tych osób, którym wszystko się wybacza?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

siedem + trzynaście =