Wieloryb kontra człowiek – W samym sercu morza

w-samym-sercu-morza_plakatHistoria, która zainspirowała opowieść o Moby Dicku – to hasło reklamowe najnowszego filmu Rona Howarda. Czy jednak geneza o krwiożerczym kaszalocie ma szansę odnieść sukces na filmowym rynku?

„W samym sercu morza” to historia załogi statku wielorybniczego Essex, która w 1820 r. wypłynęła daleko poza uczęszczane szlaki, gdzie natknęła się na gigantycznego kaszalota o niezłomnej woli i niemal ludzkim pragnieniu zemsty. Uczestnicy wyprawy, którzy pozostali przy życiu po starciu z wielorybem, walczą o przetrwanie, przekraczając granice własnej wytrzymałości.

Narracja prowadzona jest z punktu widzenia Thomasa Nickersona (Brendan Gleeson), ostatniego ocalałego z załogi Essex, który dławi w sobie wspomnienia piekła przeżytego na oceanie.Cała opowieść przyjmuje formę spowiedzi, jakiej bohater dokonuje po latach przed pisarzem Hermanem Melvillem (Ben Whishaw), przyszłym autorem „Moby Dicka”.  Zabieg ten miał zapewne pomóc uporządkować historię. Dać jej prolog i zakończenie. Niestety wyszło dość marnie, gdyż przerywa on retrospekcje w najciekawszych, emocjonujących momentach. Tam, gdzie reżyser mógł rozpędzić akcję, zwalnia wracając do spotkania żeglarza z pisarzem.

Film ratuje wizualna oprawa. Piękne zdjęcia maskują niedostatki scenariusza, których nie brakuje. Howard prześlizguje się po większości wątków, traktuje je zbyt powierzchownie. A przecież po reżyserze z takim dorobkiem filmowym na koncie można spodziewać by się więcej.

„W samym sercu morza” to przede wszystkim gwiazdorska obsada. Szkoda tylko, że niektórzy nie mieli szansy rozwinąć skrzydeł. Ben Whishaw i  Cillian Murphy już po raz kolejny marnują się w trzecioplanowych rolach.  Chris Hemsworth, w roli pierwszego oficera oraz Benjamin Walker jako kapitan statku, również wypadają dość blado. Chociaż z relacji Nickersona wynika, że to ta dwójka była głównymi bohaterami historii, to już w wizji Howarda dostajemy zupełnie co innego. Ich relacja opiera się wyłącznie na kłótniach o to, kto jest lepszym dowódcą statku. Później, już po ataku wieloryba obaj zostają zepchnięci na dalszy plan, wmieszani pomiędzy postacie drugoplanowe.

„W samym sercu morza” to z pewnością nie jest film dla obrońców praw zwierząt. Reżyser nie stroni od przedstawiania krwawych polowań na kaszaloty oraz późniejszego wydobycia i przetopienia sadła na olej. Po seansie widz ma problemy z jednoznacznym ustosunkowaniem się do przedstawionej historii. W pierwszej chwili żal mu wielorybów, by za moment odczuwać współczucie w stosunku do wielorybników.

605829_1.1Gorzej za to ukazał relacje międzyludzkie. Żeglarze żyjący przez kilka miesięcy w szalupach bez prowiantu i wody to doskonała okazja żeby pokazać trochę kina psychologicznego. W wielorybnikach budzą się najgorsze instynkty, ale Howard zrezygnował z ukazania ich wyniszczonej psychiki. Wątek kanibalizmu przechodzi prawie bez echa. Fragment, w którym mógłby nadać tej historii głębi zostaje zastąpiony zlepkiem scen, w których widzimy coraz chudszych rozbitków. Hemsworth specjalnie do roli zrzucił sporą część masy. Szkoda tylko, że efekty jego drakońskiej diety mamy okazję zobaczyć przez zaledwie parę minut. To zresztą nie jedyne rozczarowanie. Jeżeli ktoś liczył na emocjonującą walkę załogi z wielorybem, to bardzo się rozczaruje. Kaszalota w filmie jest jak na lekarstwo. Początkowo widujemy go tylko częściowo, jako demona czającego się gdzieś w otchłani. Później przez chwilę mamy okazję podziwiać go w całej okazji i na tym koniec.

Howard w swoją historię próbował wcisnąć trochę przygody, dramatu i rozważań filozoficznych o człowieczeństwie. Niestety filmowa forma nie była na tyle pojemna żeby to wszystko pomieścić. Mimo to film nie jest katastrofą, po której musielibyśmy rzucać reżyserowi koło ratunkowe. „W samym sercu morza” to dopracowany wizualnie obraz, który pozostawia jednak w widzach lekki niedosyt.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

15 + 10 =