„Voo Voo to mieszanka pewnych osobowości” – wywiad z Wojciechem Waglewskim
9 min readZespół Voo Voo kontynuuje jesienną trasę promującą album zatytułowany „Dobry wieczór”. Tuż po piątkowym (21 listopada) koncercie grupy w gdańskim Żaku spotkaliśmy się z Wojciechem Waglewskim. W rozmowie dla portalu CDN lider i założyciel Voo Voo opowiada o przyjemności, jaką sprawia mu komponowanie muzyki, ale i o tym, dlaczego nie cierpi prób. Nie zabrakło też pytań dotyczących nowej płyty.
Panie Wojtku, spotykamy się w gdańskim Żaku podczas jednego z koncertów promujących nową płytę zespołu Voo Voo, zatytułowaną „Dobry wieczór”. Czy któryś z dotychczasowych koncertów tej trasy był wybitnie dobrym wieczorem i jakoś szczególnie zapadł Panu w pamięci?
Rozumiem, że na końcu języka ma Pan pytanie, czy ten dzisiejszy koncert był najlepszym na trasie, tak? (śmiech)
To właśnie miałem na myśli. (śmiech)
Ciężko mi na to odpowiedzieć. Wszystkie koncerty, które już zagraliśmy na tej trasie były fantastyczne, ponieważ dochowaliśmy się takiej publiczności, która toleruje wszystkie nasze wybryki i proszę zwrócić uwagę na to, że każdy koncert gramy z całą zawartością nowej płyty. Nie wracamy do materiału z poprzednich albumów, między innymi do „Łobi jabi”, gdyż parę osób miało tego już powyżej nosa, choć z drugiej strony parę osób to lubi i gdzieś tam pewnie do tego wrócimy.
Odcięliśmy się od pewnej historii, która była za nami i wprowadziliśmy Państwa w jakiś inny, mam nadzieję, bardziej magiczny nastrój i w związku z tym jestem naprawdę zachwycony publicznością, że ona to wszystko przyjmuje i że na każdym koncercie mamy kłopot z ilością ludzi. Nasz menedżer nawet powiedział, że jest pozytywnie zaskoczony frekwencją, która jest dwukrotnie wyższa niż to miało miejsce na koncertach promujących poprzednią płytę. To jest dla mnie bardzo miłe.
Pan sam wspominał podczas nagrywania płyty „Dobry wieczór”, że zatęsknił do długich, bardziej mantrowych form, które dominowały między innymi na albumie „Oov Oov”. Czy ta tęsknota była tak silna, że zaowocowało to takim, a nie innym brzmieniem nowego materiału?
Na nowej płycie chciałem, mówiąc kolokwialnie, troszkę wyczepić z ludycznego, bardziej wesołkowatego nastroju i przejść do dłuższych, nieco magicznych form. Podczas dzisiejszego koncertu udało się zrobić kilka takich momentów, kiedy to unosiłem się w powietrze zamiast zabawiać Państwa pieśnią. Taki był plan i cieszę się, że go zrealizowaliśmy.
Michał Bryndal (perkusista Voo Voo – przyp. red.) podczas nagrań „Dobrego wieczoru” wspominał, że Pan jest muzykiem, który zaskoczył go pod tym względem, że bierze Pan gitarę w rękę, coś tam pobrzdąka, coś skomponuje, a po niedługim czasie przychodzi z niemalże gotowymi utworami. Nie będę pytał, czy komponowanie muzyki dla Voo Voo jest dla Pana przyjemnością, bo z pewnością jest, ale czy faktycznie jest to takie banalnie proste?
Nieskromnie powiem, że dla mnie komponowanie jest banalnie proste. Piszę piosenki dla różnych osób – dla Maćka Maleńczuka, dla Marii Peszek i innych artystów. Mam pewien pomysł na pisanie muzyki. Jestem, mam nadzieję, że już to mogę powiedzieć, mając 61 lat, w pełni wykwalifikowanym pracownikiem muzycznym i umiem pisać muzykę. Jeśli ktoś mnie poprosi o napisanie piosenki, którą później będzie śpiewała cała Polska, to jestem w stanie to zrobić. (śmiech)
Z drugiej strony, Voo Voo nie jest zespołem, który gra piosenki. Na 30 płyt, które wydałem mam 3-4 przeboje, które przewinęły się przez radio. Natomiast zespół Voo Voo, i to nas cały czas trzyma przy sobie, traktuje piosenki jako, mówiąc górnolotnie, pretekst do unoszenia się w powietrze. My nie gramy koncertów po to, żeby cała publiczność śpiewała nasze utwory z tekstem, tylko po to, by śpiewała wymyślone przez nas zaśpiewy jak „Ułułuu” czy „Łiłiłi”, tak ja to było dzisiaj. Voo Voo prowadzi ludzi w nieznane przez co my sami się w to nieznane wpuszczamy.
Odnośnie tej wędrówki w nieznane, słuchając muzycznych dokonań Voo Voo nie sposób odnieść wrażenia, że dwie najważniejsze składowe to improwizacja i energia. One powodują, że podczas występów na żywo zaskakujecie tak samych siebie, jak i publiczność zgromadzoną pod sceną. Czy przez wzgląd na to zrezygnowaliście z regularnych prób?
Próby zarzuciliśmy gdzieś w 1976 roku, na wiosnę. (śmiech) Próby są nudne. Nie no, wygłupiam się. Oczywiście, przed płytami robimy sobie taki krótki szkic, więcej niż dwie próby nie, bo potem spotykamy się jeszcze w studiu. Robimy próby z przyzwoitości i ze skąpstwa. Jeśli się wchodzi do studia, to my za to studio musimy zapłacić i nie możemy sobie pozwolić na to, żeby często się próbować. Generalnie jednak nienawidzę prób i jeśli produkuję jakieś płyty, czy też uczestniczę w jakimś projekcie i ktoś mnie namawia, byśmy spotykali się regularnie przez dwa miesiące, to po prostu z tego rezygnuję.
W zespole Voo Voo wszyscy znamy się bardzo dobrze. Jestem dumny z tego, że mamy taki system porozumiewania się, w którym wystarczą raptem cztery nutki, byśmy podążyli w tym samym kierunku. Ja to wszystko, rzecz jasna, rozpisuję – poszczególne akordy, to jak ma brzmieć sekcja, ale znamy się na tyle, że nawet jeśli dołącza do nas Michał, to wchodzi w pewien układ, w którym gramy jakąś piosenkę i po jednym jej zagraniu wszyscy wiedzą o co chodzi. Potem wchodzimy do studia, zaczynamy się tym bawić, ale bez przesady, bo to ma być jednak forma studyjna. Później przyjeżdżamy do Państwa i okazuje się to, co się dziś okazało.
Czyli świetny, tak aranżacyjnie, jak i brzmieniowo, koncert.
Miło słyszeć takie słowa.
Pozwolę sobie wrócić jeszcze do osoby Michała Bryndala. Czy po śmierci ś.p. Piotra „Stopy” Żyżelewicza długo zastanawialiście się nad tym, kto ma zasiąść za bębnami, czy Michał był jedynym muzykiem branym pod uwagę?
To są dwie różne rzeczy. Z jednej strony miłość do człowieka, który śni mi się cały czas i to był jeden z najlepszych ludzi, których w moim długim życiu poznałem, a poznałem go, myślę dobrze, we wszystkich sytuacjach. Po śmierci „Stopki” zastanawialiśmy się, czy jest w ogóle jakiś sens, by ten zespół dalej prowadzić. Są takie przypadki w historii muzyki, że brak jednej osoby powoduje, że dany zespół przestaje grać. Mieliśmy taki moment, że szukaliśmy wśród muzyków, których znamy, kogoś, kto mógłby „Stopkę” zastąpić i zagrać tak, jak on. Po dwóch próbach czy też koncertach, o ile dobrze pamiętam, doszliśmy do wniosku, że to jest kompletna pomyłka.
Tak jak to już w historii Voo Voo było, że bez względu na to z jakiego powodu odchodzili z zespołu Andrzej Ryszka czy Janek Pospieszalski, to nieobecność każdej z tych osób powodowała jakieś zmiany i ten zespół przez to ewoluował. Voo Voo to mieszanka pewnych osobowości i gdzieś tam, chyba przez Karima, usłyszałem o Michale Bryndalu, którego wcześniej zupełnie nie znałem. „Bryndu” wszedł do zespołu z taką niesfornością, z niepełną świadomością, co to jest zespół Voo Voo i na dzień dobry wprowadził dużo nowych rzeczy. „Nowa płyta” – pierwsze wydawnictwo, przy którym Michał uczestniczył, było niejako w hołdzie „Stopce” i miksowało stare brzmienia. „Dobry wieczór” natomiast jest płytą mocno opartą na „Bryndzie”. On wprowadził na niej tęsknotę za nieco innym brzmieniem i, przede wszystkim, tą płytą wprowadził siebie tak na dobre do zespołu.
Gdzieś zasłyszałem też historię opowiadającą o tym, że w ręce Michała zupełnie przypadkowo trafił werbel, który wcześniej należał do Piotra „Stopy” Żyżelewicza. Jakby na to nie patrzeć, został on naznaczony do pełnienia funkcji perkusisty w Voo Voo.
Tak faktycznie się stało. Traf chciał, że Michał otrzymał werbelek „Stopki”, więc tym lepiej, że to właśnie on, a nie kto inny bębni w zespole.
Na płycie „Dobry wieczór” ponownie poeksperymentowaliście z muzyką zakorzenioną w innych kulturach. Wśród zaproszonych gości znalazł się między innymi Alim Qasimov. Jak doszło do tej współpracy?
Na swoje płyty zapraszamy artystów uprawiających przeróżną muzykę. Alim Qasimov to jeden z największych głosów żyjących na świecie, który zajmuje się klasyczną muzyką rodem z Azerbejdżanu. Spotkaliśmy się dwa lata temu przy okazji festiwalu w Rzeszowie. Zagraliśmy wspólnie koncert i wiedzieliśmy już wtedy, że jesteśmy się w stanie porozumieć. On namaścił „Dobry wieczór”. Sam fakt, że pojawił się na tej płycie ze swoją córką Farganą, to jest to jedno z tych niezwykłych muzycznych spotkań, po których można już tylko umrzeć. Nie wiem, czy jest ktoś większy na świecie z kim chciałbym się spotkać, dlatego też jestem zdziwiony, że nikt tego nie odnotował. Nie było bowiem w historii polskiej muzyki rockowej spotkania na takim szczeblu. Alim Qasimov to człowiek, który dostał światową nagrodę UNESCO – odpowiednik Nobla w dziedzinie muzyki. Prasa amerykańska okrzyknęła go największym żyjącym głosem na świecie. Podobnie Björk, która Qasimova uważa za największego wokalistę świata. Nam z kolei udało się z tym panem nagrać płytę, co mogę porównać do wspólnego muzycznego obcowania z artystami pokroju Enrico Caruso czy Marii Callas, z kimś, kto jest po prostu zjawiskową postacią.
Zapytam jeszcze o płytę „Matka, Syn, Bóg”, którą nagrał Pan wspólnie z synami. W wersji lirycznej podjął Pan na niej tematy blisko związane z rodziną. Na „Dobrym wieczorze” kontynuuje Pan ten wątek. Ta płyta też jest mocno osobista. Czy te dwa wydawnictwa można w jakiś sposób spiąć klamrą?
To ciekawe pytanie. Gro tekstów na płycie „Matka, Syn, Bóg” popełnił mój syn – Bartek. Ja co prawda próbowałem coś na nią napisać, ale to syn zdominował ten album jeżeli chodzi o teksty. Sam nie wiem czy obie płyty coś łączy. „Dobry wieczór” jest płytą o miłości i nienawiści. Temat nienawiści nie został w ogóle poruszony na płycie z synami. Myślę, że w sensie brzmieniowym, spokoju i przestrzeni można oba te albumy spiąć klamrą. Mam jednak nadzieję, że „Matka, Syn, Bóg” i „Dobry wieczór” w sensie całości zupełnie się od siebie różnią.
Karim Martusewicz wspominał, że podczas nagrywania nowej płyty po raz pierwszy widział Pana z laptopem. Stwierdził wówczas, że świat się kończy. Czy nowinki techniczne faktycznie są Panu obce, czy też Karim po prostu żartował?
Komórki nie mam, ale nie z tego powodu, że jestem stary, głupi i nie umiem, tylko dlatego, że lubię ludzi, a nie przedmioty i nienawidzę, kiedy jeżdżąc samochodem słyszę siedemnaście różnych fantastycznie zaskakujących sygnałów telefonu komórkowego i muszę wnikać w opowieści intymne, a w ogóle mnie to nie obchodzi. Ze sprzętów wartych uwagi, miałem taki analogowy kaseciak, na którym nagrałem chyba z dziesięć płyt. Nawet na którejś z płyt zaistniał fragment z tego kaseciaka. Tak się do niego przyzwyczaiłem, że inne sprzęty nie były mi potrzebne. Z czasem ten mój kaseciak przestał funkcjonować. Pewnie przez to, że dziś ciężko dostać kasety w sklepach. Żebym jednak nie wyszedł na kompletnego idiotę, korzystam z komputera bardzo mocno, ale mam szacunek do analogowej pracy w studiu. Coraz więcej płyt nagrywam nie korzystając z komputera w ogóle, no może tylko przy obróbce.
Panie Wojtku, dziękuję serdecznie za wywiad i życzę tak samo udanej kontynuacji trasy jak ten dzisiejszy koncert.
Dziękuję pięknie!
fot. Kasia Żelazińska