18/12/2024

CDN

TWOJA GAZETA STUDENCKA

Najlepsze koncerty Open’era

4 min read
Open'er

Open'erCzerwiec coraz bliżej, więc już niedługo wracamy z cyklem Open’erowe czwartki, w którym przybliżamy Wam sylwetki artystów, występujących na gdyńskim festiwalu. Jednak przedtem wspominamy najlepsze koncerty minionych edycji Open’era.

Magda Andrzejczak: W 2010 na tent stage zagrał mało znany zespół – Kings of Convenience. Był to na pewno najbardziej emocjonujący występ, na którym byłam. Piosenka „24-25” w wersji live wzruszyła mnie do łez i długo zachowam to w pamięci. Nie mogę również pominąć The Prodigy z 2015. Poszłyśmy z koleżanką pod samą scenę, obok nas tłum robił pogo – nawet siniaki i zakwasy na drugi dzień nie sprawiały bólu po tak dobrej zabawie. Ostatnim i oczywistym faworytem jest Prince. Koncert tej legendy był niesamowitym przeżyciem. To było prawdziwe dwugodzinne show, którego nigdy nie zapomnę.

Sara Majkowska: Koncert PJ Harvey był jednym z najbardziej wyczekiwanych podczas open’erowej imprezy w 2016 roku. Na tę okazję nad namiotem zebrały się gęste, ciemne chmury. Do żadnych wyładowań w atmosferze nie doszło, natomiast na scenie – owszem. Zespół muzyków pojawił się idealnie na czas. Brytyjska artystka zagrała materiał ze swojego ostatniego dzieła „The Hope Six Demolition Project”. Publiczność miała szansę napawać się prawie każdą kompozycją z albumu, a są one naturalnym przedłużeniem znakomitego polityczno-artystycznego projektu „Let England Shake”. A więc mieliśmy PJ na scenie, z bogatym instrumentarium. Skomponowali genialny eliksir z drapieżną wokalistką na froncie, oczarowującą widownię i odganiającą, zebrane na tę okazję, chmury.

Magda Skórska: W dzisiejszych czasach trudno wyobrazić sobie koncert bez chociażby jednej osoby z telefonem w ręce, która nagrywa urywki koncertu. Występem na Open’erze w 2014 roku Jackowi White’owi udało się stworzyć utopijny obraz. Tuż przed swoim koncertem zmobilizował openerową publiczność. Na wielkich telebimach wyświetlono komunikat z prośbą o nie rejestrowanie wydarzenia. I tak, gdy na scenę padły niebieskie światła i wyszedł artysta, w górze pojawiły się ręce, a nie jak to zazwyczaj bywa – świecące smartfony. Publiczność skupiła się wyłącznie na muzyce, zatracając się w brzmieniu „Lazaretto”, czy „I’m Shaking”, z promowanej wówczas najnowszej płyty. Nie zabrakło też flagowych utworów z innych projektów White’a – „Steady As She Goes”, „Blue Blood Blues” czy „Seven Nation Army”, którym pożegnał tłum. I mimo problemów z gardłem, stworzył wspaniałe widowisko, kilkukrotnie podkreślając swoje polskie pochodzenie oraz to, że występ jest dla niego równie emocjonującym doświadczeniem jak dla openerowiczów.

Zuzanna Tanajewska: Trudno wybrać jeden najlepszy koncert, bo przez tyle edycji Open’era przewinęło się mnóstwo wspaniałych artystów. Wystarczy wspomnieć choćby występy zespołów takich, jak Blur, Coldplay, Pearl Jam, Nick Cave and the Bad Seeds, Mumford and Sons czy Hurts. Mimo że zrobiły one na mnie ogromne wrażenie, to jednak wyjątkowe miejsce w mojej pamięci ma koncert The National z 2013 r. Grupa Amerykanów promowała wtedy szósty album „Trouble Will Find Me”. Oprócz piosenek z nowej płyty (np. „I Need My Girl”) na setliście znalazły się też starsze utwory, jak „England”, „Bloodbuzz Ohio” i „Conversation 16”. Ci, którzy nigdy nie widzieli The National na żywo, mogą sądzić, że skoro ich piosenki są dosyć spokojne, to również takie są koncerty. Nic bardziej mylnego! Niepozorny frontman Matt Berninger potrafi rozkręcić publiczność, niczym gwiazda rocka. Gdy podczas piosenki „Terrible Love” wokalista wszedł w tłum, widownia oszalała z radości – do tego stopnia, że ja, niezauważenie, przesunęłam się z falą ludzi o kilka rzędów dalej niż stałam wcześniej.

Jakub Rewiński: Każdy rodzic, od chwili gdy dziecko przejawia jakiekolwiek zainteresowania poza grzechotką i smoczkiem, nalega aby paleta hobby pociechy była jak najszersza. Niby nie ma w tym nic złego, bo kategorie dodatkowych zajęć są od siebie często odległe, aby rozwijać coś innego, odmiennego. Przychodzi jednak w życiu każdego człowieka taki moment, że dwie zupełnie oddalone od siebie pasje, niespodziewanie łączą się, co czasem tworzy trudną sytuację. I tak właśnie było podczas koncertu RHCP w Gdyni, kiedy w tym samym czasie odbywał się ważny dla Polski mecz z Portugalią na Euro 2016. Dwa historyczne wydarzenia – z jednej strony zespół legenda przyjeżdża do Gdyni, aby dać jeden z najlepszych koncertów zeszłorocznego Open’era , a z drugiej, polscy piłkarze walczą o wejście do półfinałów w największym piłkarskim wydarzeniu w Europie. Więc jeśli rodzice, kilkanaście lat temu nakierowali swoją pociechę na interesowanie się jednoczenie muzyką i piłką nożną, to był to właśnie ten dzień, kiedy te odległe namiętności weszły ze sobą w konflikt. Ja na szczęście tego problemu nie miałem i pod samą sceną darłem się, kiedy Anthony Kiedis i reszta ekipy wykonywała swoje kawałki. „Can’t Stop”, „Dani California”, „Snow”, „She’s Only 18”, „By the Way” – to właśnie przez te piosenki, miałem do końca dnia problem z głosem. Między wykonywanymi utworami, mogłem jeszcze razem z Flea pośpiewać „Polska – biało czerwoni!”, co sprawiało, że mój mały patriota, którego noszę w sercu czuł się lepiej, niż po obejrzeniu stu „patriotycznych” filmów. Red Hot Chili Peppers to było pierwsze duże ogłoszenie, ujawnione przez organizatorów i na ten koncert czekałem najbardziej. I choćby Polacy walczyli o mistrzostwo świata w koszeniu trawy czy piciu wódki, to zawsze wybrałbym koncert chłopaków z LA.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

19 − trzy =