Czy śpiewać każdy może? – recenzja „Sing”
5 min readPo ogromnym sukcesie takich filmów jak „Minionki” czy „Sekretne życie zwierzaków domowych”, nadszedł czas na kolejną animację od studia Illumination. Reżyser i scenarzysta Garth Jennings w najnowszej produkcji pt. „Sing” wyśmiewa konkursy typu talent show i porusza ważne problemy społeczne.
Fala popularności bajek typu „zwierzęta zamiast ludzi” zdaje się nie słabnąć. Motyw stary jak świat przeżywa właśnie swój renesans. Jako przykład niech posłuży gorąco przyjęty film „Zwierzogród”. Przewidywana nominacja do Oscara i zdobyty Złoty Glob – te dane mówią same za siebie. Ludzie chcą oglądać dobre animacje, których niestety jest jak na lekarstwo. Wspomniane „Sekretne życie zwierzaków domowych” to bajka średnia, jednak wielkie ukłony dla studia, które czyta recenzje swoich filmów i potrafi wynieść z nich jakąś naukę. Odcinając się zupełnie od minionków, zechciano pójść w inną stronę. I dobrze. Postanowiono więc użyć znanego motywu uczłowieczenia zwierząt. Jednak co ciekawe „Sing” nie kroczy ścieżką wydeptaną m.in. przez Orwela w „Folwarku zwierzęcym”. Reżyser postanowił lekko pobawić się stereotypami i nadać zwierzętom nowe cechy. Zatem nie ma tu sprytnego lisa, mądrego żółwia ani władczego lwa. Poznałem nowych bohaterów, których przyjemność odkrywania była ogromna.
Duże wrażenie zrobił na mnie sam początek, kiedy to po kolei poznajemy wszystkich znaczących bohaterów. Pierwszym z nich jest koala Buster Moon, sympatyczny i zadłużony właściciel podupadającego teatru, który lata świetności ma już dawno za sobą. Przyśpieszony ruch kamery, na jednym ujęciu „przelatuje” przez miasto do przepracowanej świnki Rosity, która już dawno straciła swoją energię życiową, a jej życie składa się tylko z usługiwania swojej rodzinie. Nieco dalej, na saksofonie gra biała myszka Mike. Niewątpliwy talent wykorzystuje jedynie w formach zarobku, jest arogancki ale elegancki. Goryl Johny nie widzi swojej przyszłości w gangu ojca, lecz jednocześnie nie chce zawieść jego oczekiwań. Do tego pojawia się jeszcze nieciekawa historia jeżozwierza Ash, porzuconej nastolatki oraz lekko irytującą słonice Meene, którą na myśl o publicznym wystąpieniu paraliżuje strach. Akcja rozpoczyna się w momencie, gdy, przez nieuwagę sekretarki Bustera, nagroda za zwycięstwo konkursu rośnie stukrotnie. Do teatru przychodzą setki zwierząt, które chcą zaśpiewać i wygrać fortunę. Etap ten rozpoczyna parodie programów typu talent show. Koala Buster i Pani Gekon sekretarka w dwuosobowym składzie przesłuchują przybyłych ochotników. Wielka jest w ich oczach radość na początku i znużenie pod koniec dnia. Zauważyć można czasem podobne zjawisko w „naszej” telewizji. Małgorzata Foremniak, która wykorzystała już wszystkie pozytywne określenia i pochwały, zaczyna się powtarzać lub nie odzywa się wcale. Gdy dochodzi do ogłoszenia wyników emocje są równie sztucznie pompowane.
Co jeszcze zasługuje na pochwałę? Główny składnik filmu, czyli muzyka. Gdy oglądałem amerykański trailer gdzieś w okolicach listopada, to obawiałem się, że u nas znane wszystkim kawałki zostaną zastąpione ich polskimi odpowiednikami lub wymyślonymi specjalnie na potrzeby filmu chłamem. Trochę się myliłem, ale trochę też miałem rację. Na szczęście większość piosenek zostało oryginalnych, jednak nie obeszło się bez przykrych niespodzianek. Wspomniana Ash, rockowa nastolatka, która boryka się z problemami typowymi dla nastolatków (aż mnie ciarki od zażenowania przeszły) nie chciała zaśpiewać piosenki Carly Rae Jepsen „Call me maybe”, ponieważ było to sprzeczne z jej „rockowym” usposobieniem. W polskim dubbingu głos Ash podkładała Ewa Farna i już możecie spodziewać się, co z tego wyszło. Nastolatka postanowiła napisać własną piosenkę o straconej miłości i radzeniu sobie z tym. Zaśpiewać musiała ją nasza Ewcia i moim zdaniem kawałek ni w ząb nie pasował do całego soundtracku. Zastanawiam się tylko i będę mógł to sprawdzić przy seansie filmu z napisami, czy w tym samym momencie w oryginalnej wersji poleciał jakiś znany utwór, czy też specjalnie napisany bełkot. Jednak co do reszty nie mogę się przyczepić. Był Elton John, Seal, Kanye West, Beyoncé, Qeen i David Bowie, Adam Labert, Major Lazer (!), Stevie Wonder, Katy Perry i wielu innych. Nie można jednak zapomnieć, że widzowie to w większości dzieci. Znać mogą może 10% wszystkich utworów, dlatego twórcy nie mogli nie wykorzystać „śmiesznego” żartu na temat pierdzenia aby nie posnęły. O dziwo to chyba był jedyny moment, w którym usłyszałem tak głośny i zgodny śmiech maluchów zgromadzonych w sali.
Aby film był brany pod uwagę w nominacjach do nagród, w tym do Oscarów, musiał poruszyć ważne dla społeczeństwa kwestie. Jednak gdy w innych produkcjach są one umieszczone zręcznie, tak że prawie ich nie widać, tak w „Sing” trochę raziły w oczy. Największy nacisk kładł Jennings na problem z akceptacją samego siebie. Prawie każdy bohater borykał się z tym problemem (oprócz Guntera, przytyk dla Niemców?) i ostatecznie z niego wychodził. Nie zabrało też trudnych relacji syna z ojcem i traktowania kobiet jak służące. Także poruszona została sprawa równouprawnienia. Nie jest to złe, jednak wspominając „Zwierzogród” to sposób poruszania przez nich trudnych kwestii jest wzorcowy.
Poprzedni rok był dobrym rokiem dla animacji zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Niektórym brakuje jeszcze trochę wciągającej fabuły, jak to było w przypadku „Koraliny i tajemniczych drzwi” czy „Fantastycznego Pana Lisa”. Zdaje sobie sprawę, że to są produkcje zgoła inne, bardziej pracochłonne i artystyczne. Jednak warto zaryzykować i dać dzieciom kawał dobrej akcji z prostym w odbiorze i oryginalnym morałem, tak jak to było w przypadku „Kubo i dwóch strun”. Prosta historia, która uczy i zapada w pamięć. Mimo że „Sing” bardzo mi się podobał, to obawiam się, że w marcu całkiem już o tym filmie zapomnę.