Chciała kochać i być kochana – recenzja filmu „Whitney Houston: I Wanna Dance with Somebody”

fot. pixabay.com

Whitney Houston – tego imienia i nazwiska a szczególnie potężnego pop-gospelowego głosu nie da się nie znać. Z pewnością każdy chociaż raz zanucił tytułową piosenkę „I Wanna Dance with Somebody”. Niezaprzeczalnie jest ikoną muzyczną i twórczynią niejednego hitu. Jeśli oczekujecie historii tylko o uzależnieniu od narkotyków piosenkarki, a szczególnie tragicznej finałowej śmierci to się rozczarujecie. Film jest hołdem dla amerykańskiej wokalistki, ale nie brakuje kontrowersyjnych i trudnych momentów z jej życia. Błyszczący i jednocześnie brutalny świat show-biznesu nie oszczędził również Whitney Houston.

Zacznijmy od początku, czyli młodej „Nippy”, która dorastała pod wokalnymi skrzydłami matki – Cissy. Widz dostaje słodko-gorzki obraz relacji matki z córką. Połączenie tej więzi staje się wymagające, kiedy rodzic odgrywa dodatkową rolę. W tym wypadku matka uczyła śpiewu Whitney i nie zamierzała jej pobłażać, była wymagająca. Wiedziała, że tylko ciężka praca doprowadzi dziewczynę na sam szczyt. Wieczorami Whitney doskonaliła swoje umiejętności wokalne w chórku Cissy Houston. Podczas jednego z występów matka zauważyła na scenie znanego i cenionego producenta muzycznego: Clive’a Davisa, granego przez Stanleya Tucciego. Podstępna Cissy poprosiła, aby to Whitney zaśpiewała za nią i tak narodziła się nowa, muzyczna gwiazda światowego formatu.

Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią muzyczną dostajemy porcję, a raczej dość spory zastrzyk największych hitów Whitney Houston. Akcja diametralnie przyśpiesza w rytm kariery wokalistki, wręcz za szybko. Struktura filmu do pewnego momentu wygląda następująco: wokalistka dostaje piosenkę, wybiera ją lub odrzuca, nagrywa, śpiewa, powstaje przebój i otrzymuje nagrodę. Mogliśmy się tego poniekąd spodziewać, ponieważ scenariusz do filmu napisał Anthony McCarten, znany również z biografii Freddiego Mercury’ego i filmu „Bohemian Rhapsody”. Proces twórczy wokalistki został momentami spłycony, jak napisałam już wcześniej, dostajemy największe hity. Zabrakło wielowymiarowego i wnikliwego portretu Whitney. Chociaż aktorka Naomi Ackie, która zagrała główną rolę, poradziła sobie fenomenalnie i zdecydowanie ratuje niedociągnięcia i braki w scenariuszu. Aktorka nie odtworzyła piosenek Whitney, dostajemy oryginalny głos wokalistki. W konsekwencji czego możemy poczuć się jak na prawdziwym koncercie piosenkarki i z zapartym tchem posłuchać – a nawet zaśpiewać – choćby utwór „I Will Always Love You”. Nie bez powodu Whitney Houston była nazywana „The Voice” (Głos).

Na tym etapie wydaje się, że Whitney jest skazana na sukces, a jej życie jest usłane różami. Nic bardziej mylnego. Sława i pieniądze dziewczyny z New Jersey sprawiły, że zaczęła być towarem, bardzo opłacalnym produktem dla bliskich. W szczególności dla jej ojca – Johna Houstona. Mężczyzna okradł córkę, wydał pieniądze na kochankę i zmusił do pracy ponad siły. Ojciec zabronił Whitney spotykać się z jej dziewczyną Robyn Crawford. Stwierdził, że biseksualna orientacja córki zniszczy jej karierę i reputację. Posłusznie rozstała się z Robyn i zapomniała o uczuciach, jakimi ją darzyła, ale Robyn nie potrafiła tego uczynić. Kochała ją do końca. John nawet na łożu śmierci nalegał zwrotu 100 mln dolarów od córki. Pieniądze, chęć posiadania więcej i jeszcze więcej przysłoniły mu najcenniejsze wartości w życiu – między innymi bezwarunkową miłość do córki.

Piosenkarka również miała słabość do tak zwanych bad boyów i związała się z Bobbym Brownem. Ona jeszcze z krystalicznym wizerunkiem a on z trudną przeszłością. Trwała piętnaście lat w toksycznym związku. Zdradzał ją, stosował przemoc domową i uzależnił od narkotyków. Sceny, w których widzimy zaćpaną Whitney w garderobie lub w wannie, kiedy zwróciła się do Boga: „Daj mi siłę”, potrafią poruszyć widza i wzbudzić współczucie.

Kiedy czytałam komentarze o filmie, kilkukrotnie natknęłam się na zarzut, że zabrakło pomysłu na zakończenie. Trudno się nie zgodzić z tym oskarżeniem. W finałowej scenie słyszymy wokalistkę podczas występu w American Music Awards z 1994 roku. Legenda sceny pop i R&B wykonała „The Impossible Medley”, który złożony jest z trzech utworów: „I Loves You, Porgy”, „And I Am Telling You I’m Not Going” i „I Have Nothing”. Samo wykonanie robi wrażenie, ale czy wystarczająco domyka biografię Whitney Houston? Z tym pytaniem pozostawię już każdego i każdą z was. Tymczasem mogę tylko zaprosić do kin i życzyć udanego seansu!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *