18/12/2024

CDN

TWOJA GAZETA STUDENCKA

Fantastyka według dr Macieja Dajnowskiego [wywiad]

9 min read
źródło: stock

Fantastyka jest wdzięcznym tematem do konwersacji, zwłaszcza jeśli rozmawia się z kimś, kto zjadł na niej zęby. Moim rozmówcą jest dr Maciej Dajnowski – polonista i literaturoznawca, autor monografii dotyczących twórczości Stanisława Lema oraz artykułów naukowych z zakresu tego gatunku.

 

 

 

 

Skąd wzięło się u Pana zainteresowanie fantastyką?

Usiłowałem sobie przypomnieć…

Rozumiem, że minęło dużo czasu?

Tak. Myślę, że złożyło się na to kilka rzeczy – raczej doświadczenia pokoleniowe. Mówimy mniej więcej o drugiej połowie lat 70. Wtedy przez fantastykę domyślnie rozumiano fantastykę naukową, dopiero później nastąpiło przesunięcie w stronę fantasy. Po pierwsze, Lem cieszył się wówczas niesłabnącą popularnością. W Polsce książek Lema było dużo, tak samo u mnie w domu. Fantastyka była łatwo dostępna, więc dzieciaki mogły po nią sięgać, szukając czegoś do czytania. Opowiadania fantastycznonaukowe drukowano w „Młodym Techniku”, który poświęcono popularyzacji techniki. To te czerwone grzbiety, które pani widzi na półce, one są chyba z lat 80. Były też periodyki dzisiaj już zapomniane, takie jak „Alfa” – tam ukazywały się komiksy i tłumaczenia. Tak się to zaczynało – czytaniem małoletnim. To był taki wiek, w którym wyobraźnia poszukuje sobie różnych cudeniek. Potem znienacka pojawiło się czasopismo „Fantastyka”, w samym stanie wojennym, i ono wniosło powiew świeżości. Ukazywało się tam dużo tłumaczeń, to była też epoka, kiedy nie znaliśmy pojęcia praw autorskich, co stanowiło ułatwienie. „Fantastyka” była porządnym pismem literackim. Nie poprzestawała wyłącznie na promocji tego, co nowe, ale zapoznawała czytelnika z klasyką zachodnią, pojawiało się też trochę rosyjskich tekstów.

Skoro o „Fantastyce” mowa – dzisiaj mija trzydzieści pięć lat, od kiedy w tym piśmie ukazało się pierwsze opowiadanie wiedźmińskie. 

Naprawdę dzisiaj? Ja je czytałem po raz pierwszy właśnie w „Fantastyce”.

Dokładnie o to chciałam zapytać – czy się Pan wtedy tym „Wiedźminem” zainteresował?

Zdecydowanie. „Wiedźmin” był objawieniem z wielu powodów. Po pierwsze, coś takiego jak fantasy miewało się już w rękach, ale znowu nie tak często, i w Polsce prawie nikt tego wówczas nie uprawiał. Cały sztafaż – upraszczając – heroicznej fantastyki był nowością. Od lat 60. tłumaczono Tolkiena, istniało też tłumaczenie „Czarnoksiężnika z archipelagu”. „Wiedźmin” miał jeszcze inną zaletę, której ja na pewno nie umiałem nazwać jako małolat. Był jednym z pierwszych powiewów świadomej siebie postmoderny. Pomysł na opowiadanie bajek z innej perspektywy, co Sapkowski nazywał potem retellingiem, modernizacja tych bajek, ironia i mruganie okiem do czytelnika – to było genialne. Nie miałem wcześniej do czynienia z typem literatury, która by przełamywała tę niewidzialną ścianę między narracją a czytelnikiem. Podobała mi się żartobliwość i rodzaj ciepłego cynizmu Sapkowskiego. Potem okazało się jeszcze, że potrafi on grać na nucie lirycznej i dramatycznej… A więc dzisiaj mija już trzydzieści pięć lat? Rozgadałem się, ale to z sentymentu.

Rozumiem! Wspomniał Pan co nieco o podziale fantastyki na różne działy – ciekawi mnie, który z nich jest dla Pana najbardziej interesujący.

Trudne pytanie. Trochę jak z wyborem ulubionej książki. Wydaje mi się, że w każdej z odmian fantastyki można znaleźć coś szczególnie atrakcyjnego. Wszystko zależy od pisarza, ewentualnie jego kondycji w trakcie pracy nad określoną książką. Ostatnimi czasy jestem zaczarowany czymś, co Anglosasi nazywają post-gender fantasy albo fantastyką post-gatunkową. W tym nurcie tworzy chociażby Jacek Dukaj. W zasadzie trudno byłoby go wpisać w określony nurt gatunkowy.

Jeśli chodzi o samo fantasy, uległem zmęczeniu materiałem, kiedy otworzył się u nas rynek książkowy i okazało się, że ósmy z kolei Conan jakoś podejrzanie przypomina siedem pozostałych. Ostatecznie tych Conanów napisano nieskończenie wiele, ponieważ każdy dobrze prosperujący pisarz amerykański musiał dorzucić swoje pięćdziesiąt kawałków. Potem zaczęło się mordowanie „Gwiezdnych wojen” w postaci nieskończonych serii powieściowych… W pewnym sensie sytuacja czytelnika w PRL-u była lepsza niż dzisiaj – czasem książki trzeba było wydobyć spod lady, ale na ogół przez wydawnictwa przechodziło dobrze przesiane ziarno.

Mimo to raz na jakiś czas znajdowało się coś ciekawego. Na przykład Terry Pratchett. To jest oczywiście charakterystyczna literatura – nie na serio, ma postać satyry. Podobają mi się również różne współczesne wariacje gatunkowe, na przykład science fiction po cyberpunku – biopunk, steampunk. Lubię też literaturę grozy.

Jak zapatruje się Pan na znikomą ilość fantastyki w spisie lektur z perspektywy polonisty? 

Mam wrażenie, że w czasach studenckich dominowało zmartwienie, że listy są obszerne i że dużo czasu pożerają, niż że czegoś brakuje. Bardzo ciekawą przygodę mieliśmy z grupą znajomych i sąsiadów z akademika z „Solaris” Lema. To tyle z science fiction, fantasy chyba w ogóle nie było. Tak się składa, że ja wtedy miałem dużą przerwę w czytaniu fantastyki i nie za bardzo mi się chciało po tego Lema sięgać. Mimo to przywiozłem sobie „Solaris” z domu i jak zacząłem, to czytałem całą noc. Ponieważ ludzie nie mieli tej książki, zacząłem ją pożyczać… Istnieje taki stereotyp, że science fiction to literatura dla chłopców, że dziewczyny nie bardzo są tym zainteresowane. „Solaris” zadało temu kłam, ponieważ przeszło przez każdego z mojego rocznika. Każdy z nas miał te same objawy – zabieraliśmy się za „Solaris” z niewielkim zainteresowaniem, natomiast czytaliśmy z wypiekami przez całą noc. Ale nie przypominam sobie, żeby były jakieś protesty dotyczące list lektur.

Jak Pan myśli, z czego to wynika, że fantastyki na listach jest tak mało?

Myślę, że to dość złożona sprawa. Myśmy jednak nie mieli zbyt wielu twórców, którzy pisali w klimacie fantastycznym. W drugiej połowie dziewiętnastego wieku nie było u nas pisarzy z takim zacięciem jak Juliusz Verne. We Francji on się uklasycznił i należy do historii literatury, czy się tego chce, czy nie. Nie mieliśmy takiego Wellsa u początku wieku. Coś próbował, oczywiście, Jerzy Żuławski, ale tak naprawdę science fiction zaczyna się u nas od Lema. Sam Lem, pisząc, uczy się tego gatunku i staje się jego prawodawcą po wojnie.

Znaczenie mogła mieć też scheda szacunku dla realizmu i mimetyzmu jako świadectwa społecznego i historycznego. Z drugiej strony – scheda modernistycznej literatury symbolicznej, która miała silne aspiracje filozoficzne. Istniał też pewien rodzaj post-szlacheckiego lekceważenia u inteligencji polskiej tego, co popularne. Myślę, że polskie literaturoznawstwo, które miało bardzo poważne ambicje, żywiło pogardę do samej kategorii fantastyki. Druga rzecz jest taka, że my nie mieliśmy aż tylu wybitnych pisarzy, żeby ich upchnąć na listę lektur. Można by wybrać Lema, może kogoś z nurtu socjologicznego, po Zajdlu. Plus akademia jest instytucją konserwatywną, ona ewoluuje, ale tak…

Powolutku?

Tak, powolutku. Dukaj zrobił jakiś większy wyłom, kiedy dostał Nagrodę Kościelskich, która jest jedną z bardziej szanowanych nagród literackich. To być może otworzyło niektórym oczy. Myślę, że ta nowa generacja fantastyki post-gatunkowej, mieszającej różne wątki, będzie powoli przesiąkać. Same listy lektur są konserwatywne, bo żeby coś do nich dodać, trzeba coś wyrzucić, a przecież szkoda. Problem polega na tym, że nie można dać pełnej swobody studentom, bo by się działo nie wiadomo co. Może można by coś skonsultować, wymyślić jakąś trójstronną komisję rozwiązania tego problemu. Musi być jakiś rodzaj dialogu.

Napisał Pan doktorat o grotesce w twórczości Lema, a obecnie pracuje nad habilitacją. Czy ona też będzie traktować o fantastyce?

Habilitacja ma być poświęcona Schulzowi. Jeśli się zgodzimy, że istnieje coś takiego, jak fantastyka schulzowska, to tak. Natomiast nie piszę pracy w duchu poszukiwania fantastyki, raczej interesuje mnie przestrzeń przygody, mapa, zjawiska z porządku geopoetyki. Od prób definiowania Schulza w kategoriach fantastyki na razie bym uciekał, bo to jest moim zdaniem zbyt zawikłane.

Wydaje mi się, że jest Pan szczególnie zainteresowany Lemem – dużo o nim wspomina, pisze liczne artykuły naukowe. Czy to dobra intuicja?

Nie wiem, czy to jest do druku, bo ja w tym roku tyle psów na Lemie powiesiłem, jak nigdy w życiu, bo już naprawdę mam go dosyć. Co prawda, bardzo mnie odświeżyła konferencja naukowa o Lemie na Uniwersytecie Gdańskim, którą zorganizowaliśmy z profesorem Mariuszem Kraską i profesorem Dejanem Ajdačiciem ze Slawistyki. Przyjechało sporo wybitnych głów i ciekawie się mówiło tyleż o Lemie, co o fantastyce ogólnie. Natomiast ja przez ten rok byłem umordowany tym Lemem niesamowicie. W Gdańsku może tego nie było tak widać, ale miałem okazję być w Krakowie na kilka dni i ten diabeł po prostu wszędzie wisiał. Jakieś ogromne banery na pół miasta…

Rok Lema!

Kraków obchodził ten rok lemowski z przytupem. Ja już troszeczkę, jak w dowcipie, bałem się otworzyć sardynki, żeby Lem nie wyskoczył z puszki. Z okazji wspomnianej konferencji musiałem sobie kilka rzeczy odświeżyć i nie da się uciec od tego, że to był wybitny pisarz. Kto wie, czy gdyby nie zaczął kariery od innej formuły niż „Astronauci”, nie byłby klasykiem zupełnie innego nurtu. Prawdopodobnie tak – jego osiągnięcia wyrastają ponad fantastykę jako taką, ponieważ on z literaturą eksperymentował. Właściwie należy do grupy postmodernistów, chociaż pewnie by się wściekł na to określenie. Jakby spojrzeć na to, co pisał od połowy lat 60., na przykład na „Bajki robotów” czy „Cyberiadę”, jest to postmodernistyczny sposób bawienia się konwencjami, ogrywania intertekstem. Można dostrzec jedną różnicę w tym, że Lem, zgodnie z modernistyczną duchowością, usiłuje powiedzieć coś istotnego. Jest pisarzem uformowanym wedle koncepcji, że literatura ma cele poza sobą, ale robi to na modłę postmodernistyczną. Ja zresztą uważam, że postmodernizm w najlepszym wydaniu na tym polega. Stereotyp mówiący, że ta literatura ogranicza się do zabawy tekstem czy intertekstem, bez ambicji dotknięcia czegoś więcej, jest trochę niesprawiedliwy. Krótko mówiąc, nie sposób Lema lekceważyć – i to jest mój problem, bo ja bym chętnie go trochę polekceważył.

Na koniec chciałabym dowiedzieć się, w jaki sposób zachęciłby Pan do czytania fantastyki osoby, które same się nią nie zainteresowały?

Nie wiem, czy w ogóle bym się czegoś takiego podejmował. Być może literatura czy sztuka jest tak obszernym oceanem, że każdy może znaleźć coś adekwatnego do swojej wrażliwości i wyobraźni. Gdybyśmy mówili o zachęceniu kogoś, kto nie ma uprzedzeń i po prostu nie wie, od czego zacząć, to raczej podetknąłbym mu jakąś fajną pozycję, a słowa brzmiałyby: „Weź przeczytaj, bo to jest niezła jazda”.

W takim razie jaką książkę lub autora by Pan polecił?

Myślę, że nie będę za bardzo oryginalny. Z polskich autorów zacząłbym od Dukaja – „Lodu” lub „Innych pieśni”. Wydaje mi się, że to jest facet, który ma lemowskie podejście do pisania i może kiedyś mu dorównać. Dukaj albo jest geniuszem, albo jest szalony. Z punktu widzenia czytelnika to nie ma znaczenia. „Lód” może przestraszyć, bo jest dość gruby, ale „Inne pieśni” to krótka i moim zdaniem fascynująca powieść.

Gdybym miał wybierać z zachodnich autorów, to myślę o dwóch, o których zdarzyło mi się pisać, dlatego, że mnie zafascynowali. Pierwszym byłby China Miéville. Ja zaczynałem od „Dwóch miast”, które są mało fantastyczną powieścią, raczej alegorią polityczno-filozoficzną. Można zacząć od „Dworca Perdido”, który też jest gruby, ale jest totalną jazdą wyobraźni. Poza tym Miéville jest działaczem i intelektualistą lewicowym, który pod płaszczykiem fantastki przemyca swoje spojrzenie na sytuację współczesnego świata, i to w jakiś sposób jest ciekawe. Poleciłbym też Paolo Bacigalupiego – on popełnił postapokaliptyczną książkę o tytule „Nakręcana dziewczyna”. Opisuje świat, w którym podniosły się oceany, przez co panuje kryzys żywieniowy i energetyczny. Jest to czysta fantastyka naukowa w tym sensie, że zawiera socjologiczne i klimatyczne przewidywania, które wydają się bardzo prawdopodobne. Podoba mi się też afrofuturyzm, tylko że tego jest w Polsce mało. To są powieści, które czerpią z folkloru afrykańskiego, łączą to z science fiction, czasem fantasy. Ci pisarze świetnie korzystają ze swojej schedy cywilizacyjnej, która nam jest kompletnie nieznana. Taka literatura mogłaby być świetną ścieżką do poznawania świata wielokulturowego oraz uczenia się tolerancji przez samą przyjemność czytania.

Bardzo dziękuję za rozmowę!

Ja również dziękuję!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dwadzieścia + dziesięć =