„Tańczę jak zraniony bocian” – rozmowa z Przemysławem Kupidurą, muzykiem i profesorem Politechniki Warszawskiej
10 min readMożna o nim powiedzieć człowiek-orkiestra. Gdy nie analizuje zdjęć satelitarnych, komponuje muzykę. Bocian, cytryny, nowa płyta i inne cuda. O tym przeczytacie w poniższej rozmowie.
Jesteś inżynierem, geodetą i profesorem, który specjalizuje się w badaniach dotyczących teledetekcji, cyfrowego przetwarzania obrazów i systemów informacji geograficznej.
Z systemami informacji geograficznej jestem związany trochę mniej, bardziej z użytkowej strony. Tak, jak znam język angielski. Nie po to, by pisać poezję, ale by móc się dogadać z innymi. A tak ściśle naukowo zajmuję się teledetekcją, uczeniem maszynowym, cyfrowym przetwarzaniem obrazu, morfologią matematyczną
Jak znajdujesz czas na te wszystkie działania?
Dzisiaj akurat jest dosyć trudno. Ale poza tym mam nudne życie. Mamy pandemię i praktycznie z nikim się nie spotykam. Gdyby nie to, na pewno chodziłbym po mieście z przyjaciółmi. A teraz siedzę i komponuję, piszę artykuły, pracuję, gdy jest możliwość jadę do studia nagraniowego. Czasu nie jest więc tak mało. Doba ma 24 godziny, ja śpię dosyć krótko, bo 5 godzin. Chciałbym dłużej, ale jakoś mi nie wychodzi. Budzę się rano i coś trzeba z tym czasem sensownego zrobić.
Znalazłem informację, że w 2010 roku zostałeś akademickim mistrzem Polski w maratonie. Jak zaczęła się przygoda z biegami i czy trwa nadal?
Zacząłem biegać, aby się poprawić. Dawno temu miałem taką ambicję, żeby przebiec maraton. Wydawało się to czymś absurdalnie nieosiągalnym, Everestem ludzkich możliwości. Teraz już tak nie uważam. Wtedy myślałem, że to bardzo odległa perspektywa, niemożliwa do zrealizowania, takie marzenie. Pewnego razu, nie pamiętam na jakim portalu, znalazłem na pierwszej stronie tytuł: „Jak zacząć biegać?”. Była to prosta tabela dla początkujących, w której napisano, żeby pierwszego dnia spacerować przez 15 minut, potem wpleść pół minuty biegu itd. Ja zacząłem od siódmego tygodnia w tej 15-tygodniowej rozpisce. Były tam 3 minuty biegu i 3 minuty marszu. Później liczby rosły, aż kiedyś po 10 minutach biegu stwierdziłem, że to za mało. Przebiegłem wtedy pół godziny, co wcześniej wydawało się nieosiągalne. Dało mi to tyle frajdy, że od tamtego czasu biegam prawie codziennie. Kiedyś miałem taki okres, w którym biegałem 120 km tygodniowo. Teraz czysto rekreacyjnie 4 razy w tygodniu, , zależnie od humoru biegam 10-12 km w lesie.
Czy bieganie pomaga w komponowaniu? Nie masz pomysłów, mówisz do siebie „idę pobiegać” i wtedy pojawi się wena, jakaś nowa inspiracja?
Rzadko zdarza mi się biegać bez czegoś w uszach. Najczęściej słucham podcastów. Nie lubię słuchać muzyki podczas biegania, a audiobooków ogólnie nie znoszę. Kilka razy rozładowały mi się słuchawki czy telefon i wtedy faktycznie zdarzyło mi się myśleć o pisaniu. Z tym, że nie o tworzeniu muzyki, tylko o składaniu tekstów. Muzyka przychodzi mi z dużą łatwością. Wystarczy, że usiądę do pianina czy gitary i zaraz coś powstaje. Z tekstami mam większą trudność.
Od kiedy towarzyszy cizamiłowanie do muzyki?
Od zawsze. Tata pokazał mi jak grać na gitarze. Jeszcze wcześniej, jako kilkuletni chłopiec, zabawiałem wszystkich na imprezach rodzinnych, śpiewając jakieś dziwne piosenki, na przykład o Felku Stankiewiczu. Śpiewałem takie rzeczy ku uciesze gości i bardzo lubiłem to robić. Okazało się, że dobrze mi to wychodzi, że inni lubią jak śpiewam. Skoro wszystkim się podobało, skupiłem się właśnie na tym. Chociaż mój rozwój muzyczny był dosyć organiczny, bardzo powolny. Nie chodziłem nigdy do żadnej szkoły muzycznej, oprócz studia piosenki. Po prostu grałem i śpiewałem, najpierw w szkole podstawowej. To była zawsze trauma – granie przed kolegami na apelach. Straszne rzeczy. Potem na studiach kontynuowałem, ale był to przeważnie cudzy repertuar. Udało się założyć w tamtym czasie z kolegą zespół rockowy i tam zacząłem już pisać własne rzeczy. A gdy zespół zakończył działalność, odkryłem, że dużo satysfakcji sprawia mi pisanie muzyki dokładnie takiej jak chcę. Bez nastawiania się, że nie będzie się komuś podobało albo ktoś nie zagra czegoś, bo mu nie pasuje. Tylko to, co ja chcę robić. Oczywiście inspiracji jest zawsze mnóstwo.
Mówiłeś o zespole rockowym. Czy masz na myśli Electric Lemons?
Tak. Na początku głównie śpiewaliśmy po angielsku, później dołożyliśmy polskie teksty. Mieliśmy alibi na angielską nazwę i teksty, ponieważ członkiem zespołu był Brytyjczyk, więc mogliśmy nazywać się grupą międzynarodową. Hamish, nasz klawiszowiec, pisał teksty, zresztą tworzył też świetną muzykę. Brytyjczycy mają w sobie coś takiego, że potrafią wymyślać chwytliwe rzeczy.
Pamiętasz może jak zagraliście i zaśpiewaliście piosenkę o bieganiu?
Tak, było coś takiego, 62 miles to go. To było w angielskiej wersji, później powstała polska. Stworzyliśmy z Hamishem tę opowieść, a muzyka powstała na podstawie charakterystycznego basowego riffu autorstwa naszego basisty, Piotra. Tekst oddawał moje przemyślenia o biegu na dystansie 100 km – straszna męka, z której nic nie wynika poza dziwną satysfakcją.
Muzyka jest uporządkowana na takty, metrum miary nut itd. Masz do czynienia na co dzień z jakimś rodzajem matematyki, która, jak sądzę, ma również swój porządek. Czy ułatwia to pisanie piosenek?
Zajmuję się matematyką stosowaną. Używam tylko matematycznych narzędzi. Choć muszę dobrze je rozumieć, żeby umieć je wykorzystać, ale tez tworzyć nowe rzeczy. Co do połączenia matematyki z muzyką, zdarzają się zadania quasi matematyczne. Jakiś czas temu, podczas pracy nad płytą Ewy eM, pojawiło się takie zadanie. Jedna z piosenek miała zbyt dużą skalę: w jednym miejscu było za wysoko albo w innym za nisko. I tutaj pojawiło się takie matematyczne myślenie: jak przetransponować część piosenki, żeby wszystko się zmieściło. Ale już fakt, że tak dobrze pamiętam wskazuje, że zdarza się to rzadko. Przypominam, że nie jestem wykształconym muzykiem i w mojej muzyce nie dostrzegam zbyt wiele nauki. Rozmawiałem kiedyś z absolwentem kompozycji Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Opowiadał, że kompozycja jest dla niego połączeniem wiedzy, nauki i sztuki. On wie kiedy i co powinno być w utworze. W moich piosenkach jest dużo intuicji. A co to jest intuicja? Instynktowne, podświadome sięganie do własnych doświadczeń. Więc praca z matematyką na co dzień w jakiś sposób pomaga.
Niedawno ukazała się twoja debiutancka płyta Wounded Stork Origami. Skąd taka nazwa?
Na początku, gdy myślałem o tym projekcie, nie chciałem przedstawiać się z imienia i nazwiska: Przemysław Kupidura, żeby jakoś oddzielić tę muzyczną sferę życia od pozostałych: zawodowej i prywatnej. W zespole (The Electric Lemons) jako wokalista i frontman „tańczyłem” na scenie. Hamish powiedział, że wyglądam wtedy jak zraniony bocian. A potem Piotr – basista – zasugerował, że Wounded Stork, będzie świetną nazwą dla mojego projektu. I tak to się nazywało przez długi czas. Wiele osób poznało już wtedy zresztą kilka piosenek z tej płyty i teledysk do jednej z nich. Ale tydzień przed zgłoszeniem płyty do Spotify i opublikowaniem jej, zacząłem zastanawiać się, że może jednak użyję imienia i nazwiska. W międzyczasie zacząłem że robić wiele innych muzycznych pod nazwiskiem: dla innych osób, także miniatury fortepianowe, przez ten ostatni, pandemiczny rok. Pomyślałem, że bez sensu prowadzić dwa fanpage na Facebooku, skoro nawet do jednego czasem nie mam zdrowia. Z drugiej strony szkoda było tak przekreślić tego „storka”, polubiłem go. Więc umieściłem go w nazwie płyty i dodałem „origami”. I zamiast żurawia z origami, jest bocian i do tego zraniony.
O czym opowiada album?
Okazuje się, że najwięcej o relacjach. Niestety. Strasznie nudny temat. Mam taki problem, że nie umiem pisać o rzeczach, które mnie nie obchodzą. A relacje z ludźmi, te romantyczne i te nie, są zawsze bardzo ważne. Przy czym te teksty nie są o mnie, nie wszystkie. Gdy mam jakieś skojarzenie, próbuję jakoś prześwietlić je przez pryzmat własnych doświadczeń, ale też jakiejś empatii – jak zachowałby się wyobrażony ktoś w takiej sytuacji. Jest to trochę niby aktorskie wcielanie się w kogoś innego. No i też zdarza się tak raz na jakiś czas, że wpadam w koleiny, w których moje myślenie i inspiracje staje się monotematyczne. Stąd chyba te teksty są w sumie o tym samym. Być może dlatego zabrałem się za miniatury, bo nie trzeba pisać słów.
Wspominasz o miniaturach fortepianowych. Zacząłeś je tworzyć, gdy wybuchła pandemia.
To jest szalenie ciekawa przygoda. Zawsze marzyłem, żeby grać na pianinie. Pomyślałem: skoro marzę, żeby mieć pianino i rozpocząć grę, to może najpierw je kupię – i kupiłem. Niedawno, dwa lata temu. Ewa Mysłakowska (czyli Ewa eM), która jest świetną pianistką, dała mi kilka lekcji. Pokazała mi jak układać palce, jakieś ćwiczenia, dała mi nuty, pograliśmy na cztery ręce, a później już zacząłem bawić się tym sam. Trochę grałem z nut, dalej szukałem jakichś rzeczy dla siebie. Myślałem o tym pod kątem aranżowania moich, ale także przez pryzmat zmiany podejścia do tworzenia. Wcześniej najczęściej wszystko tworzyłem w głowie. Pojawiła się myśl i „przepisywałem” ją do odpowiedniego programu, układając odpowiednie dźwięki, zapisując je, podkładając syntezatory, sample itd. A potem jeździłem do studia i nagrywałem to z prawdziwymi muzykami. Pomyślałem, że pianino da mi nową perspektywę i będę mógł tworzyć trochę inaczej, bardziej palcami niż głową. Nawet jeżeli czegoś nie wymyślę, to palce znajdą harmonię. I to rzeczywiście zadziałało, powstało wiele utworów, które brzmiałyby inaczej, niż gdyby nie zaczęły się od pianina, może po prostu wcale by nie powstały. A jakiś rok temu, na samym początku pandemii, siedząc u Ewy przy pianinie wymyśliłem pewną melodyjkę. Ewie się spodobało, zachęciła mnie do pójścia w tę stronę. Pokazałem ją, a potem kolejne, innym – też się spodobało. I tak się zaczęło. Dzięki pandemii, a ściślej – pracy z domu – jest dużo czasu, tego pomiędzy czynnościami: wykładami, przerwami w pisaniu, czytaniu czy w eksperymentach. Czasem po prostu siadam do pianina w momentach znudzenia i wtedy właśnie przychodzą do głowy różne pomysły. I tak przez ten rok powstało ok. 40 miniatur.
Czy myślałeś o przepisaniu ich na papier i wydrukowaniu?
Taki mam plan, część już nawet spisałem. I nawet znalazłem wydawcę. To będzie duża satysfakcja, gdy inni będą chcieli i mogli grać te moje wytwory.
Masz na koncie jedną płytę. Rodzą się już pomysły na kolejną?
Tak. Niedawno skończyliśmy z Ewą nagrywać naszą wspólną, minimalistyczną płytę. Jest na niej tylko pianino i nasze głosy. Wszystko tworzymy i wykonujemy sami. A poza tym miniatury i takie bardziej „storkowe” piosenki. Dwie niedługo pojawią się w Internecie.
Przesłuchałem twoją płytę Wounded Stork Origami i zauważyłem, że bardzo lubisz eksperymentować.
Prawdopodobnie wynika to z tego, że nie mam odpowiedniego wykształcenia i warsztatu muzycznego. Nie bardzo umiem trzymać się jednego nurtu i inspiracje pojawiają się z różnych stron. Dla miniatur byli to przede wszystkim Erik Satie czy Claude Debussy. Poza tym lubię wiele innych: King Crimson, Pink Floyd, Genesis, Marillion, nawet Yes. Chociaż trzeba mieć odpowiedni humor na Yes, bo czasami mam wrażenie, że to kicz, a innego dnia jestem tym zachwycony. Jest też wiele innych, z różnych czasów i nurtów. Lubię rozbudowane formy, różnorodność, zmiany rytmu i harmonii. A pomysły na utwory przychodzą mi do głowy często znienacka. Jedna piosenka mi się przyśniła – początek do niej. Zaraz po przebudzeniu nagrałem go, żeby nie uleciał. Tak powstało „Kto wie”. Innego razu jechałem samochodem i słuchałem radia. W pewnym momencie, słuchając jakiejś piosenki, którą dobrze znałem, zacząłem ją słyszeć zupełnie inaczej – przez hałas w samochodzie i zagłuszenie niektórych częstotliwości. Usłyszałem coś, czego nie ma w tej piosence. Tak powstało „Po co”. Instrumentarium dobieram zaś na podstawie tego, skąd pochodzi dana inspiracja, jakie skojarzenia i emocje we mnie budzi. Gdy chcę „pobawić się”, to robię coś elektronicznego, tu mam pełną swobodę. Czasami, chcę, aby było funkowo i nośnie, wtedy pojawia się gitara. Ambientowo – rozległe pady. Ostrzej – przesterowany bas i prosta, zadziorna perkusja. Wszystko zależy od nastroju.
Rozmawiamy o muzyce, gdzie są obecne dźwięki, hałas i inne odgłosy, w których się poruszasz. Gdzie jest miejsce na ciszę?
Nie lubię słuchać muzyki, w dni, kiedy sam ją tworzę. Praca w studiu jest fascynująca, ale czasem nużąca. Samo nagrywanie i składanie wszystkiego w całość jest świetne, ale późniejsze dopieszczanie dźwięku już dość męczące, często przez dłuższy czas nie słychać jakiejś spektakularnej zmiany, choć potem, gdy porównać tę dopieszczoną wersję z wstępną – wtedy już bardzo dobrze widać różnicę. Ale po takiej sesji, gdy wracam do domu, nie mam ochoty na nic więcej. Za dużo dźwięków. Wtedy wolę siedzieć w ciszy. Ale na przykład gdy pracuję, jeśli jest to praca czysto techniczna, lubię włączyć coś trudnego, wymagającego zaangażowania. Rzeczy, w których są porwane rytmy, tempa, coś nieoczywistego, co mnie pobudzi, również intelektualnie. Z kolei kiedy coś piszę, nie mogę słuchać muzyki ze słowami. Pojawia się wtedy Satie, Debussy, Liszt…
Dziękuję za rozmowę i życzę ci równowagi między muzyką a ciszą oraz dalszych sukcesów w komponowaniu.
Dziękuję i do usłyszenia.
Profil Przemysława Kupidury na Facebooku. Znajdziecie tam jego miniatury i wiele innych utworów.