Nic nie jest czarno-białe – recenzja filmu „Malcolm i Marie”

Fot. filmweb.pl

Głęboki, skomplikowany i wielowymiarowy. Przesycony emocjami, odniesieniami do filmów i autotematyzmem. Taki jest właśnie dramat Sama Levinsona „Malcolm i Marie” z 2021 roku.

W tym niekonwencjonalnym, monochromatycznym dziele gra tylko dwójka aktorów, a jednak nie ma mowy o nudzie czy braku akcji. Bierność przeplata się z żywiołowym monologiem, bezsilność z szewską pasją, a miłość z nienawiścią. Tylko czy rzeczywiście jest tam jakaś miłość? I czy film warto obejrzeć?

Marie (Zendaya Coleman) i Malcolma (John David Washington) poznajemy, gdy wracają do domu po premierze filmowego debiutu mężczyzny. Reżyser jest w szampańskim (dosłownie i w przenośni) nastroju. Duma z sukcesu i solidnie nakarmiona miłość własna wywołują u niego potrzebę tańczenia po pokoju i rozpływania się nad własną wyjątkowością. Po dziewczynie filmowca, która milcząco pali papierosa na progu tarasu, wyraźnie widać, że nie podziela tych emocji. Pod koniec siedmiominutowego, ekstatycznego monologu, bohater orientuje się wreszcie, że partnerkę coś gnębi. Okazuje się jednak, że jej obojętne stwierdzenie: „Nic produktywnego nie zostanie wypowiedziane tej nocy” nie ma wcale mocy sprawczej. Między bohaterami dochodzi bowiem do kłótni. I to kłótni tak długiej, zaciekłej i błyskotliwej, jak w mało którym filmie.

Pierwszy zarzut dziewczyny wydaje się dość błahy – ma pretensje do mężczyzny, że publicznie nie podziękował jej w swojej mowie wygłoszonej podczas premiery filmu. Szybko okazuje się jednak, że to wierzchołek góry lodowej, ponieważ Malcolm w ogóle nie okazuje Marie wdzięczności, uznania czy szacunku. W gruncie rzeczy traktuje ją jak swoją własność, którą kiedyś po prostu sobie wywalczył. Pomógł bowiem dziewczynie wygrzebać się z bagna narkomanii i depresji. Nie sposób określić, czy był to wówczas odruch serca, ponieważ obecnie wątpliwe jest, aby bohater jeszcze je posiadał. Podczas kłótni tak swobodnie obraża, poniża i uprzedmiotawia dziewczynę, że słowa: „Nienawidzę Cię!”, padające z jego ust pod koniec filmu, wydają się widzowi oznaką serdeczności. Niejednemu do znienawidzenia Malcolma wystarczy jedno zdanie, które mężczyzna wygłasza z lodowatą obojętnością jeszcze przed apogeum konfliktu – „Byłem w życiu z wieloma kobietami, ale żadna z nich nie chciała być tak upokarzana i poniżana jak ty”.

Zatrważająca jest toksyczność relacji tej pary. Marie autentycznie kocha Malcolma i pragnie swoim uczuciem zmienić go na lepsze, bo wie, że jest jedyną osobą, której jeszcze na nim zależy. W tym momencie warto przyjrzeć się kreacji aktorskiej, którą stworzyła Zendaya Coleman. 24-latka, znana dotychczas przede wszystkim z filmów i seriali dla młodzieży, pokazała niebywały kunszt aktorski i dojrzałość. Jako Marie prezentuje tak szeroki wachlarz umiejętności, że emocje, które gra, wręcz udzielają się widzowi. W każdej scenie daje z siebie wszystko, co od razu skłania do refleksji, jak wyczerpująca musiała być dla niej praca nad rolą.  John David Washington (syn fenomenalnego Denzela Washingtona) również zagrał na wysokim poziomie. Jego przesadnie żywiołowe, momentami wręcz komiczne monologi, ekspresja ciała i mimika twarzy na każdym zrobią wrażenie. Egoistycznego, małodusznego Malcolma, w którego się wcielił, trudno nie znienawidzić, co wymownie świadczy o talencie Washingtona. On i Zendaya tworzą razem na ekranie „mieszankę wybuchową”.

Trudno mi wyrazić jednoznaczną opinię na temat filmu. Jest tak wyczerpujący emocjonalnie, tak skomplikowany pod względem psychologicznym, że jednokrotne obejrzenie go, nie pozwala stwierdzić, o czym właściwie opowiada ta produkcja. To z pewnością studium przypadku, relacji damsko-męskiej. Nie sposób jednak określić, jakiej natury jest to relacja i jaki będzie miała ciąg dalszy. Zakończenie filmu bynajmniej nie rozwiązuje dylematu widza, a nawet go pogłębia. Interpretacja może więc być dowolna i zależeć od naszej wrażliwości i życiowych doświadczeń. A może nade wszystko od tego, w jakim stopniu potrafimy zrozumieć paradoksalne zachowania bohaterów, którzy wysublimowane ciosy poniżej pasa przeplatają wzruszającymi dowodami wzajemnego przywiązania.

W „Malcolm i Marie”, zrealizowanym w całości w odcieniach czerni i bieli, tak naprawdę nic nie jest czarno-białe. Bohaterowie swoją toksyczną i niezrozumiałą relację nazywają miłosną, ale ostatecznie to widz decyduje, co tak naprawdę ich łączy i jaka jest wymowa dramatu. Jeśli jesteście osobami o mocnych nerwach i z nadmiarem wolnego czasu, możecie spędzić wieczór, oglądając najnowsze dzieło Levinsona. Jeśli nie, raczej wam to odradzam, bo film naprawdę potrafi emocjonalnie wymęczyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

5 + 13 =