„Ania z Zielonego Wzgórza” – jak zmieniła moje życie?

Fot. archiwum prywatne

Gdy miałam osiem lub dziewięć lat, przeglądałam książki na półce w domu dziadków. Zainteresował mnie tytuł widniejący na grzbiecie jednej z nich – „Ania z Zielonego Wzgórza”. Wzięłam ją do ręki i zaczęłam kartkować. Okazało się, że ma 400 stron i bardzo mało obrazków, a właściwie tylko proste szkice. To mnie zraziło, ale jedynie na krótką chwilę. Postanowiłam ją przeczytać. Nie miałam wówczas pojęcia, jak bardzo ta książka wpłynie na moje życie…

O powieści Lucy Maud Montgomery słyszeli wszyscy. Może nie każdy ją czytał, choć była to lektura szkolna w szkole podstawowej, ale wiemy, że zagościła na dobre w kulturze masowej. Przetłumaczono ją na kilkadziesiąt języków (przekładów polskich powstało kilkanaście), doczekała się licznych ekranizacji filmowych i serialowych, zarówno fabularnych, jak i animowanych oraz adaptacji teatralnych. „Ania z Zielonego Wzgórza” to tylko pierwsza część ośmiotomowej sagi napisanej przez Lucy Maud Montgomery. Anna Shirley jest bohaterką każdej części, towarzyszymy jej od dzieciństwa do wieku średniego. W ostatnim tomie serii, zatytułowanym „Rilla ze Złotego Brzegu”, główną postacią staje się już córka Ani, ale ona sama nadal pojawia się na kartach powieści. Jako wielka fanka, przeczytałam oczywiście wszystkie osiem tomów, niektóre nawet dwukrotnie. Prawdopodobnie nigdy nie wyrosnę z tej książki i nigdy nie przestanę zachwycać się przyjaznym, swojskim, a zarazem czarującym światem Avonlea, wykreowanym przez autorkę.

Lektura dzieła Montgomery wyzwoliła we mnie wielką i niegasnącą pasję do pisania. Pobudziła wyobraźnię, zachęciła do kreowania własnych postaci i rzeczywistości. Zawdzięczam to częściowo temu, jak duże wrażenie wywarł na mnie świat przedstawiony w powieści, który narodził się przecież tylko dzięki wyobraźni autorki, a także temu, że jej bohaterka odnalazła w sobie pisarski talent i zaczęła odnosić na tym polu sukcesy. W drugiej klasie podstawówki zaczęłam tworzyć swoje opowiadania, charakterystyki, dialogi, często nazywając bohaterów anglojęzycznymi imionami. Był to moment, w którym marzyłam, że w przyszłości zostanę pisarką. W gimnazjum wciąż jeszcze sporo pisałam, natomiast w liceum ograniczyłam to ze względu na chroniczny brak czasu. Rozprawki i wypracowania zawsze jednak oddawałam w terminie i pracowałam nad nimi bardzo sumiennie. Zdobywałam zresztą dobre oceny, a w klasie maturalnej wystartowałam w Olimpiadzie Literatury i Języka Polskiego, do której napisałam pracę na kilkanaście stron. Mimo że tworzyłam znacznie mniej, moja wyobraźnia nie ucierpiała, a brak realizacji pomysłów skutkował plastycznymi wizualizacjami, które nocami kłębiły się w głowie, często utrudniając zaśnięcie. Już dawno zauważyłam, że łatwiej wyraża mi się myśli na piśmie, niż w mowie. Cieszę, że mogę teraz realizować swoją pasję w CDN-ie.

Fot. archiwum prywatne

Jako wielbicielka sagi o Ani Shirley z radością oglądałam ekranizacje książki. Najpierw, jakieś dziesięć lat temu, dostałam od mamy trzy płyty CD z filmami w reżyserii Kevina Sullivana, z Megan Follows w roli głównej. Oglądałam je po kilka razy i nadal uważam, że to moja ulubiona adaptacja. Ma jednak pewną konkurencję… Wielu z was słyszało na pewno, że w 2017 roku premierę miał serial Netflixa „Ania, nie Anna”. Dotychczas powstały trzy sezony i twórcy ogłosili, że na tym koniec, ale produkcja cieszy się tak ogromną popularnością, że być może doczekamy się kolejnego. Serial bardzo przypadł mi do gustu i również należę do tych, którzy mają nadzieję na jego kontynuację. Jestem zachwycona grą aktorską Amybeth McNulty, która wcieliła się w Anię  i zakochana w Lucasie Jade Zumannie, który zagrał Gilberta. Nie oceniam jednak serialu zupełnie bezkrytycznie – uważam, że powieściową rzeczywistość przesadnie unowocześniono, a twórcy za bardzo odeszli od treści książki. Chociaż spędziłam długie godziny, oglądając te trzy sezony, moim faworytem pozostaje produkcja Kevina Sullivana.

Fot. archiwum prywatne

Jak jeszcze ta niepozorna stara książka, znaleziona w biblioteczce dziadków, wpłynęła na moje życie? To przez nią zaczęłam marzyć o podróży na Wyspę Księcia Edwarda. Avonlea jest fikcyjną miejscowością, ale wyspa w Zatoce Świętego Wawrzyńca istnieje naprawdę. To najmniejsza kanadyjska prowincja, która zachwyca zielonymi wzgórzami, klifami z czerwonego piaskowca i lśniącymi jeziorami. Tam właśnie urodziła się Lucy Maud Montgomery, a dom, zamieszkiwany w powieści przez Anię z Marylą i Mateuszem, to rzeczywisty budynek znajdujący się w miejscowości Cavendish. Obecnie mieści się w nim Muzeum Ani. Na Wyspie częściowo kręcono również ekranizacje filmowe i serialowe powieści. Zaznaczyłam Wyspę Księcia Edwarda na swojej mapie podróżniczych marzeń i jestem pewna, że kiedyś ją odwiedzę. Mój ulubiony cytat z Netflixowej adaptacji brzmi przecież: „Każdy dzień może być przygodą!”.

Sięgamy po różne książki, zupełnie nie myśląc o tym, że niektóre z nich mogą wywołać duże zmiany w naszym życiu. Tak było w moim przypadku z „Anią z Zielonego Wzgórza”. Z czystym sumieniem mogę ją wam polecić, niezależnie od tego, czy znacie już tę powieść, czy też nie. Ma ona bowiem wartość ponadczasową i chociaż liczy sobie już 113 lat, nie traci na aktualności. Opowiada o dojrzewaniu, spełnianiu marzeń, nadziei, przyjaźni i miłości. Uczy zachwytu nad światem, akceptowania swojego życia, czerpania radości z rzeczy małych i marzenia o tych wielkich. Zapewnia zarówno śmiech, jak i wzruszenie. Nie jest bynajmniej książką tylko dla dzieci, ani tym bardziej nudną szkolną lekturą. Dlatego każdy moment jest dobry, aby po nią sięgnąć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

7 − sześć =