160 dni w piekle, czyli jak migrena przewlekła niszczy życie dwudziestolatki

Dzień, noc, noc, dzień, bez względu na pogodę, dzień cyklu miesięcznego, ciśnienie i temperaturę ciała ból postanowił towarzyszyć mi od połowy maja bieżącego roku. Zrzucałam to na stres, sesję, świat zdziwaczały wobec pożal się Boże pandemii koronawirusa. Ale trwało to już długo, za długo: jak dwudziestoletnia dziewczyna może TAK cierpieć…?

Najszczęśliwsza, jeżeli w ogóle da się tak powiedzieć, czułam się przed pójściem spać – wiedziałam wtedy, że chociaż trochę mi ulży, na kilka godzin, zanim ból głowy wybudzi mnie ze snu i nie pozwoli przez dłuższą chwilę do niego powrócić. Wrogiem stał mi się cały świat: dźwięki wyprowadzały mnie z równowagi, a każdy, choćby najmniejszy pisk, szmer czy nawet rozmowa sąsiadów za ścianą przyprawiała o mdłości. Światło? Należało wyłączyć wszystkie lampki, ekrany, zgasić świeczki, zasłonić żaluzje. Zapachy? Czy Wy naprawdę musicie dzisiaj gotować?! Ała… nie krzycz, już, cicho, już dobrze, już spokojnie, połóż się, odpocznij…

Wieczne wylegiwanie się w łóżku to jednak nie remedium, a wreszcie i nie placebo. Przez wzgląd na epidemię tygodniami zwlekałam z pójściem do lekarza. W moim mieście nie trzeba, na szczęście, długo czekać na wizytę u neurologa w ramach Funduszu (dostałam zresztą skierowanie w trybie pilnym z podstawowej opieki zdrowotnej, chyba naprawdę źle wyglądałam – minus 13 kilo w krótkim czasie zrobiło swoje), wolałam mimo wszystko „zainwestować” w samą siebie, a pieniądze – w medycynę na poziomie prywatnym.

CUDA TECHNOLOGII

Elektroencefalogram (EEG) to badanie, które chciałabym jak najszybciej wymazać z pamięci i w zasadzie prawie już je wyparłam, lecz teraz wraca niczym bumerang, na dodatek uderzając mnie rykoszetem. Nie można mieć podczas niego na sobie żadnych metalowych części – zaburzyłoby to jego wynik. Na głowę zakładają ci opaskę, a do niej podczepiają elektrody, dzięki którym zapisuje się bioelektryczna czynność mózgu. To jeszcze nic strasznego, co najwyżej po wszystkim może być trudno domyć głowę (wskazówka: czapka bądź okrycie wierzchnie z kapturem są wskazane, jeżeli chcesz uniknąć dziwnych spojrzeń ludzi na ulicy/ w poczekalni) – odtłuszcza się ją alkoholem, co, paradoksalnie, daje efekt niemytych od dawna włosów. Najgorsze jednak dopiero przed nami: na wysokości oczu technik radiologii wykonujący badanie ustawia specjalną, przypominającą Sida z „Epoki Lodowcowej” lampę, emitującą różnej częstotliwości światła, natomiast komputer wydaje z siebie szereg nieznośnych, podobnych do niczego dźwięków. Szlag człowieka jasny na to wszystko trafia, i tak przez 40 minut. Ile ja razy myślałam, że tam umrę, zemdleję, stracę zmysły – nie zliczę. Na samą myśl robi mi się z powrotem niedobrze.

DŁUGA DROGA W DÓŁ

Na wynik czekałam raptem trzy dni. Diagnoza: prosta. Książkowy przykład EEG padaczkowca. Typowe ataki widziałam niejednokrotnie i nikomu ich doświadczenia nie życzę. Sama, odpukać, żadnego jeszcze – i oby jak najdłużej – nie przeżyłam. Jednak nadaktywność w mojej głowie to także czynnik wywołujący bóle. Czy mi ulżyło? Powiedzmy. Epilepsja, co już wspomniałam, nie jest najprzyjemniejszą z chorób. Prowadząca mnie pani doktor powiedziała jedną pocieszającą rzecz: bóle należą do grona samoistnych. Z jednej strony – ulga, bo to nie guz, stan zapalny, Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze, z drugiej – gdyby miały konkretną przyczynę, to wyleczyłybyśmy ją i do widzenia.

Dostałam leki, ciężkie dla organizmu, jak na neurologiczne przystało (tzw. długodystansowce – nie bierze się ich w stanach ostrych, mają zapobiegać atakom w ogóle): skutków ubocznych cała litania, w tym szereg takich, które występują u więcej niż jednego na dziesięciu pacjentów. Przez pierwsze tygodnie czułam się gorzej niż lepiej, poprawa nie następowała choćby nieznaczna, a mnie krew zalewała coraz jaśniejsza.

Kiedy cię boli, to bierzesz środki przeciwbólowe, idziesz spać, mija kilka godzin i zapominasz o tym, że cokolwiek ci dolegało. Ja, oprócz pigułek neurologicznych, przyjmowałam (nadal to zresztą praktykuję) niesteroidowe środki przeciwzapalne, dostępne wyłącznie na receptę ze względu na ich moc. Ale nie mogłam przecież przyjmować ich codziennie, bo to tragiczne obciążenie dla układu pokarmowego. O, ironio. Po co tak wpadać z deszczu pod rynnę?

ŚWIATEŁKO W TUNELU – HISTORIA PRAWDZIWA

Minęły dwa miesiące, odkąd otrzymałam diagnozę, a ja byłam na skraju załamania nerwowego. Ból, coraz gorszy, wywoływał stres, w pewnym momencie myślałam już o najgorszym: że mam guza mózgu. Stres, z kolei, potęgował dolegliwości fizyczne, więc żyłam w takim zamkniętym kole. Telefon, jaki wykonałam po krótkim namyśle do lekarki, był prosty: chcę wizytę, jak najszybciej. Udało się umówić już na następny dzień. Wiedziałam, po co tam idę: całe szczęście, finansowo wspiera mnie Tata, więc mogłam sobie pozwolić na takie szaleństwo i część pieniędzy, odłożonych na tegoroczne, nieudane z powodu pandemii wakacje, postanowiłam wydać na… rezonans magnetyczny.  Z kontrastem. 620 złotych psu w gardło. Musiałam poprosić o skierowanie na nie, bo to procedura inwazyjna, bardzo obciążająca nerki (czytaj: trzeba potem mnóstwo pić, a w konsekwencji – sikać).

Na listonosza z opisem czekałam z duszą na ramieniu. Będzie guz, czy nie będzie? Tętniak? Stan zapalny? Jezu, niech to się już skończy! Im szybciej się dowiem, tym szybciej będę mogła się leczyć. A może będzie dobrze… A może nie… Do jakiego szpitala pojadę? Gdzie przyjmują najlepsi neurochirurdzy? Wszystkie te myśli spędzały sen z moich powiek przez dwa, ciągnące się w nieskończoność, tygodnie. Kiedy wreszcie znalazłam w skrzynce kopertę, serce waliło mi jak szalone.

Ognisk patologicznego sygnału nie obserwuje się. Struktury nieprzemieszczone. Przymózgowe przestrzenie płynowe w normie. Ośrodkowy układ nerwowy bez zmian. Układ komorowy symetryczny nieposzerzony.

Z jaką ja ulgą wtedy odetchnęłam i jak wielki kamień spadł mi z serca wiedzą ci, którzy byli wtedy przy mnie. Trudno – niech boli. Najważniejsze, że ja naprawdę nie mam guza! Nie mam, rozumiecie? Nie da się opisać szczęścia towarzyszącego mi w tamtym momencie. Euforia, która w jednej chwili zawładnęła moim ciałem, dała mi wielką nadzieję, że naprawdę wszystko będzie dobrze. I nadal w to wierzę. Z całego swojego serca.

Od 20 dni nie brałam saszetek przeciwbólowych. To mój rekord. Głowa boli coraz mniej, coraz rzadziej, coraz mniej dotkliwie. Znikają nudności, zawroty, dzwonienie w uszach, nadwrażliwość na zapachy, foto- i  fonofobia. W końcu przesypiam spokojnie całe noce, a budzi mnie tylko drapanie kota do drzwi lub alarm oznajmiający, że czas wstać na zajęcia. Zaczynam na nowo doceniać życie – w pewnym momencie naprawdę bałam się, że je stracę. Wiek w końcu nie jest wyznacznikiem stanu zdrowia. Nikt z nas nie zabierze ze sobą pieniędzy do grobu. Poddaję to Waszej, czytelniczej refleksji. Dbajcie o siebie. I badajcie się.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

11 + jedenaście =