Jazzowe Przedwiośnie − relacja z 20. Festiwalu Jazz Jantar
9 min readMiniony tydzień był dla trójmiejskich miłośników muzyki jazzowej niebywałą okazją, by przez cztery kolejne wieczory wsłuchiwać się w różne jej odmiany. Ekipa Klubu Żak w programie festiwalu ujęła świeże premiery artystów trójmiejskiej sceny jazzowej oraz występy muzyków, którzy wyróżnili się swoją twórczością na polskiej scenie w roku ubiegłym. Publiczność nie zawiodła. Trójmiasto czuje jazz. Międzypokoleniowo.
Czwartek. Zaszczyt zagrania koncertu otwarcia przypadł trójmiejskiemu Quantum Trio w składzie: Michał Ciesielski, Kamil Zawiślak i Luis Mora Matus. Występ był premierą drugiego w ich dotychczasowym dorobku albumu „Duality: Particles & Waves”. Owa dwoistość fizycznie objawia się w samej dwupłytowej formie wydania albumu, ale też w jego charakterze. Pierwszy krążek to wizja zespołu na temat akustycznej odmiany jazzu, utwory są skomponowane pod fortepian. Taka też była pierwsza część koncertu − akustyczna. Druga część występu była bardziej eksperymentalna, elektroniczna, co przejawia również się na drugim krążku z nowego albumu zespołu. Kamil Zawiślak zza fortepianu przesiadł się za pianino elektryczne Nord. W ostatnim utworze muzycy wrócili jeszcze na moment do swojej akustycznej natury. Gdy artyści zeszli ze sceny, publiczność wywołała ich jeszcze na bis, podczas którego zagrali jeden ze swoich starszych utworów, a każdy z muzyków miał chwilę, by popisać się swoimi umiejętnościami. Szczególnie brawa usłyszał perkusista Luis Mora Matus. Występ składał się momentami z bardzo lirycznych, wyciszonych kompozycji, by zaraz potem uderzyć w publiczność energiczną dawką dźwięku. Zespół zaprezentował tym samym swoje dwubiegunowe możliwości i łatwość oscylowania pomiędzy nimi. Efekt muzycznych poszukiwać trójki muzyków jest bardzo spójny, grając razem, stawiają siebie na równi, żaden z nich nie zdaje się liderem wirtuozem, stąd też ich muzyka jest kolektywna, nieprzesycona fragmentami gry solo. Saksofonista Maciej Ciesielski jeszcze podczas swojego występu powitał ze sceny Macieja Sikałę − swojego nauczyciela, do którego miała należeć druga część czwartkowego wieczoru.
Maciej Sikała, niegdyś członek trójmiejskiej, kultowej już grupy Miłość, od lat do dziś plasuje się na pierwszym miejscu w kategorii saksofonu tenorowego w ankiecie sporządzanej przez ceniony magazyn Jazz Forum. W ubiegły czwartek na scenie wystąpił u boku swoich sześciu przyjaciół, jak to sam określił, wystąpił ze swoim „dream teamem”. Koncert był o tyle wyjątkowy, że został zarejestrowany pod kątem wydania kolejnej płyty Sikały, a składało się na niego sześć utworów, w większości specjalnie skomponowanych na potrzeby tego wieczoru. Decydując się na występ w siedmioosobowym składzie, Maciej Sikała zrealizował pewne ze swoich brzmieniowych i harmonicznych wizji. Posiadał kontrolę nad każdym dźwiękiem skomponowanych przez niego utworów, widoczny był wzrok reszty składu skierowany na niewątpliwy autorytet, jakim mistrz Sikała jest. Zespół na scenie funkcjonował jak sprawnie działająca maszyna, kierowana jednak rytmem nadawanym przez serce grupy − profesora Macieja Sikałę. Całość występu była dawką jazzu w klasycznym, tradycyjnym ujęciu. I to właśnie stanowiło o pięknie tej części wieczoru. Podczas występu jedną z najbardziej wyjątkowych kompozycji, był utwór dedykowany pamięci wybitnego kompozytora Theleoniusa Monka w setną rocznicę jego urodzin. Utwór ten był o tyle szczególny, że został przedstawiony tego wieczoru dwukrotnie, jako ostatni i również w szybszej wersji na ponownie wywołany tego wieczoru przez publikę bis. W sekcji dętej, między innymi w kompozycji pt. „Like John”, obok lidera septetu dźwiękiem wyróżniał się klarnet basowy w rękach najmłodszego z grona Tomasza Klepczyńskiego, którego solowy popis zrobił na mnie chyba największe podczas tego koncertu wrażenie. Osobowość Macieja Sikały, jego umiejętności kompozytorsko-muzyczne, dobrany z zamysłem septet równie utalentowanych muzyków, bez zbędnych muzycznych eksperymentów, spotkały się z szerokim uznaniem widowni zgromadzonej w Żakowskiej Sali Suwnicowej.
Piątek na scenie Festiwalu Jazz Jantar połączył moim zdaniem dwa zupełnie różne podejścia do muzyki jazzowej. Pierwsze, bardzo intymne, emocjonalne, dojrzałe, i drugie − mocno eksperymentalne, niespokojne, w moim postrzeganiu, bardzo ekstrawaganckie. Pierwsi na scenie zagościli Oleś Brothers i charyzmatyczny trębacz Antoni Gralak. Ich występ składał się z utworów bardzo spokojnych, wręcz hipnotyzujących dźwiękiem, które stopniowo przeistaczały się w głośne, głębokie partie, napędzane grą całego tria. Szczególnie wyjątkowy był utwór zagrany przez muzyków już na bis, w moim odczuciu najbardziej osobisty, w którym to Antoni Gralak porwał publiczność swoim przejmującym, refleksyjnym wokalem. Materiał zaprezentowany podczas występu pochodził z albumu „Primitivo”, dla którego inspirację stanowiły pierwotne motywy muzyczne mające swoje źródła w odległych afrykańskich zakątkach. Odbiór muzyki tego kolektywu przenosi odbiorcę w zupełnie inny wymiar, bliski odczuciom medytacji, totalnego odcięcia. Niesamowite jak muzycy oddawali się każdemu z dźwięków, które powstały tego wieczoru na scenie, było to widać w ich mimice twarzy i niesamowicie przejmującej grze. Niewątpliwie był to występ szczególny, jedyny taki podczas tej edycji festiwalu. Bardzo kunsztowny, godny chylenia czoła i gromkich braw, choć momentami, dla osoby będącej tylko prostym słuchaczem, odrobinę trudny w odbiorze. Jednakże był to wyjątkowy obraz tego, jak zaskakujące jazz potrafi przybierać formy.
Po zdecydowanie wymagającym w obiorze występnie braci Oleś i Antoniego Gralaka na scenę wszedł Cracov Jazz Collective prowadzony przez Mateusza Gawędę. Potężny, ośmioosobowy big band przedstawił materiał z płyty „No More Drama”. Tak jak poprzednich muzyków cechował pewien twórczy minimalizm prostota, tak Cracov Jazz Colective chciał zawojować scenę czymś zupełnie kontrastującym. Maksymalistyczne podejście zespołu do trzech jazzowych dramatów, których twórcą jest Gawęda („Jazz Drama”, „Piano Drama”, „Polish Drama”), sprawiało, że we mnie jako odbiorcy narastało uczucie niepokoju, przeświadczenia, że na scenie dzieje się za dużo, jakby każdy z artystów usiłował zaprezentować siebie nie jako część ośmioczłonowego organizmu, ale bardziej jako solistę. Potężna sekcja dęta, a za ich plecami fortepian, kontrabas i perkusja, jakby nieustannie konkurowali ze sobą o uwagę słuchacza. Kompozycje były bardzo długie, złożone. Nie wątpiąc ani przez chwilę w talent każdego z muzyków, odniosłam wrażenie, że utwory były przekombinowane, jak już wcześniej wspomniałam, zbyt ekstrawaganckie, momentami w głowie pojawiała się myśl „too much drama”. By zakończyć czymś pozytywnym, chciałabym wspomnieć o kompozycji „Polish Drama”, która momentami ujęła mnie swoją lirycznością i spójnością, zwłaszcza w sekcji dętej. Utwór ten był dowodem, że i w tym przypadku, mniej znaczy więcej.
Sobotni wieczór zgromadził z kolei największą podczas tej edycji festiwalu publikę. Wszystko za sprawą znanego już trójmiejskiej publiczności zespołu Algorhythm. Kwintet podczas sobotniego koncertu zaprezentował widowni premierowy materiał ze swojego drugiego albumu „Mandala”. Najlepszym dowodem na to, że płyta znakomicie przyjęła się wśród zgromadzonej rzeszy odbiorców była kolejka, która ustawiła się tuż po koncercie, by zakupić płytę. „Mandala” to zbiór jedenastu utworów będący przykładem jazzowego mainstreamu, czyli klasycznego współczesnego jazzu. Za kompozycje odpowiadają pianista Szymon Burnos oraz trębacz Emil Miszk. Są one kontynuacją dotychczasowych poczynań zespołu w reprezentowanej przez nich stylistyce. Skupiając się na grze kolektywnej, muzycy w pewnych momentach sprawnie przeplatają i nakładają na siebie partie poszczególnych instrumentów tak, że całość z pewnością zasługuje na to, by sięgnąć raz jeszcze po album. Podsumowując, „Mandala” to wyważona dawka utworów zarówno lirycznych, wyciszonych, jak i pełnych werwy i energii. Dawka oparta na silnym trzonie świetnie współbrzmiącej sekcji dętej (Emil Miszk − trąbka, Piotr Chęcki − saksofon tenorowy), napędzającym rytm pewnym dźwiękom kontrabasu (Krzysztof Słomkowski) i perkusji (Sławek Koryzno) oraz interesująco wkomponowanych partiach fortepianu (Szymon Burnos). O popularnym charakterze muzyki zespołu Algorhythm, dosłownie, świadczy ich popularność. Będąc stałymi bywalcami trójmiejskich jam sessions dali się poznać i polubić tutejszym sympatykom jazzu. Warto też nadmienić, że ich najnowsza płyta ukazała się nakładem świeżo powstałej wytwórni Alpaka Records, której są twórcami i jak przyznał Burnos, ich założeniem jest, że ma ona skupiać wokół siebie obiecujące zjawiska nowej fali muzycznej fali. Trzymajmy kciuki za dalsze projekty Algorhythm’u i śledźmy ich działalność, bo stanowią oni mocną reprezentację trójmiejskiej sceny jazzowej, która swoją pomysłowością pewnie jeszcze nie raz pozytywnie zaskoczy szerszą publikę.
Drugim koncertem wieczoru była trójmiejska premiera albumu „Monte Alban” Adama Pierończyka. Albumu wypełnionego miksem muzycznej improwizacji i elektroniki, który cechuje niebywały introwertyzm. Podczas koncertu można było odnieść wrażenie, że muzyka ta wytwarza niebywałą aurę kontemplacji, pozaziemskości. Generowana z laptopa dawka elektroniki, uzupełniona dźwiękami saksofonu, perkusji i pierwszej podczas tej edycji festiwalu gitary basowej (Robert Kubiszyn), złożyły się na wierne przeniesienie materiału z albumu na scenę. Wierne, choć różniące się od wersji studyjnej. W żywym odbiorze album okazał się mieć jeszcze mocniejsze, uderzające brzmienie, którego natężenie było fizycznie odczuwalne. W efekcie publiczność otrzymała potężne dźwięki eksperymentalnego, wyłamującego się z głównego nurtu jazzu. To, co najbardziej zapadło mi w pamięć, to rozbudowane improwizacje na saksofonach tenorowym i sopranowym (Adam Pierończyk) i solo perkusji w finale koncertu (John B. Arnold).
Ostatnie niedzielne koncerty należały do bydgoskiego kolektywu Innercity Ensemble i trójmiejskiego zespołu Elec-tri-city. Występ pierwszego z nich był trójmiejską premierą materiału z płyty „III (Instant Classic/MA23)”. Stanowił kolejną podczas tej edycji Festiwalu Jazz Jantar odsłonę śmiałej eksploracji jazzu jako gatunku i dawał wyraz kolejnym muzycznym eksperymentom. Szerokie spektrum instrumentów, jakich muzycy użyli podczas swojego występu było zgoła imponujące: od syntezatora i elektroniki, poprzez instrumenty perkusyjne nawiązujące brzmieniem do muzyki etnicznej. Koncert był bardzo intensywny pod względem dźwiękowym, jako słuchacz bezustannie byłam pobudzona wytwarzaną muzyką do tego stopnia, że w pewnym momencie odbiór okazał się dla mnie nazbyt przytłaczający. Jednak obcowanie z tego typu muzyką było dla mnie zgoła nowym doświadczeniem i niejako odkrywaniem nowych obszarów dotąd mi nieznanego jazzu. Podobną stylistyką cechował się może piątkowy występ Oleś Brothers i Antoniego Gralaka, jednak podejście obu grup do tematu było zupełnie inne. Innercity Ensemble postawili raczej na maksymalizm niż minimalizm reprezentowany przez ich poprzedników.
Trójmiejską premierę albumu „Depth of Focus” Janusza Mackiewicza i jego składu zapoczątkowało anglojęzyczne intro, zakończone słowami „it is the electricity”. Kwartet złożony z dwóch gitar (Wądołowski i Mackiewicz − bass), xylosynthu (Bukowski) i perkusji (Sycz) zaprezentował autorskie kompozycje w klimacie elektronicznego jazz-rocka. Podczas występu nie zabrakło kompozycyjnie zaplanowanych partii zespołowych, jak i popisów solowych każdego z członków grupy. Niewątpliwie artyści spełniali się w swojej grze, dla a publiczności to swoiste nawiązanie do tradycji muzyki jazzowej w połączeniu ze współczesną technologią, było okazją do etapowego ostudzenia emocji po tej czterodniowej 20. edycji festiwalu Jazz Jantar.
Kolejne spotkanie z festiwalem Jazz Jantar już 1 kwietnia, na scenie gdańskiego Klubu Żak zagości muzyka rodem z RPA. Organizatorzy zaprosili na ten wieczór zespoły Shabaka and the Ancestors oraz Batuk. Szykuje się wieczór, podczas którego Jazz Jantar wyjdzie nie tylko poza granice gatunku, ale też kontynentu.
fot. Paweł Wyszomirski / www.testigo.pl