Tempa szybkie, szalone – koncert Lao Che
3 min readMuzyczne szaleństwo – tak można spróbować podsumować piątkowy wieczór (11 listopada) w Gdańskiem Teatrze Szekspirowskim. Lao Che od samego początku koncertu obrało scenariusz zmian stylistycznych – niemal każda kolejna piosenka odbiegała muzycznie i werbalnie od poprzedniczek. Mieliśmy i rockową rozprawę historyczną, i rozważania około religijne, i zabawy z elektroniką i opowiastki dla dzieci.
Nawiązując do najnowszej płyty zespołu, wydarzenie było zarówno dla tych dużych jak i małych dzieci (bo i takie pojawiły się na barkach rodziców). Jak mówili uczestnicy koncertu po wyjściu z sali: – To muzyka wysublimowana, trafiająca do wielu ludzi. Stąd duży przekrój wiekowy wśród słuchaczy. Do muzyki Lao Che bawili się wszyscy – bez względu na wiek czy preferencje muzyczne.
Wysłuchanie muzyki „na żywo” prawie zawsze jest niesamowitym przeżyciem, a piosenki grane naocznie nabierają zupełnie innego wyrazu. Koncert to coś na kształt ostatecznego, najmocniejszego aktu zbliżenia między twórcą i odbiorcą. To niepowtarzalna okazja do wspólnego przeżywania czegoś całkiem ulotnego i metafizycznego, bo dziejącego się „tu i teraz”. I nie ma możliwości odtworzenia tego samego po raz kolejny w żadnych innych warunkach. I te słowa chyba najtrafniej opisują to, co działo się na deskach Teatru Szekspirowskiego. Emocje nie do opisania.
Począwszy od pierwszych dźwięków, które wybrzmiały ze sceny, do ostatnich nut – zainteresowanie ani na moment nie gasło. Oprócz samej muzyki wielki wkład mieli w tym artyści. Ich zaangażowanie przełożyło się na wysoki poziom wydarzenia artystycznego. Lao Che poprowadziło publiczność przez cały koncert, pokazując różne oblicza muzyki, którą wykonują, czyli wykraczającą poza standardowe ramy jakichkolwiek stylów.
Niezależnie od tego jaki aktualnie utwór grano – słuchacze byli w stanie wyśpiewać każdą frazę. Co zresztą wykorzystywał „Spięty”, dając pole do popisu publiczności, która momentami śpiewała za niego. Nie było lansowania ostatniej płyty, choć pojawiły się stamtąd kawałki, choćby: „Bajka o Misiu”, „Tu”, czy „Wojenka”. Kultowe „Hydropiekłowstąpienie”, westernowo-kiczowate „Czarne kowboje” oraz „Wielki kryzys” były opowiastką religijną w tej muzycznej podróży. Pojawiły się „Urodziła mnie ciotka”, „Dym” i „Jestem psem”, wprowadzające nieco mrocznego nastroju, a chwilę refleksji, wyciszenia i spowolnienia dostarczały takie kompozycje jak „Idzie wiatr”. Znalazło się też miejsce na „Sic!” – piosenki, przedstawiającej w warstwie tekstowej fragment twórczości Juliana Tuwima. Pochodzi z albumu „Erotyki”, wykonywanej w ramach połączenia muzycznych sił z Pink Freud, czyli Jazzombie.
Muzycy zrobili, oprócz wyjątkowego koncertu, rzecz niezwykłą. Każdy członek zespołu pod koniec występu zatańczył w rytm muzyki na środku sceny. Zdecydowanie największą popularnością wśród widowni cieszył się Mariusz „Denat” Denst, ale należy pochwalić wszystkich panów. Po pląsach artystów, wokalista zaprosił na scenę publiczność, by przyłączyła się do nich! W pewnym momencie wokół instrumentów poruszało się tak wielu ludzi, że brakowało miejsca. Rzadko na muzycznych wydarzeniach dzieją się takie rzeczy.
Gdańska publiczność wspaniale się bawiła – w tym miejscu szczególne podziękowania dla wszystkich zebranych, którzy skutecznie nie pozwalali muzykom zejść ze sceny. Niesłychane sprzężenia zwrotne na linii scena-publiczność. Niewiarygodna energia i odbiór, wręcz spijanie każdego dźwięku i słowa dochodzącego ze sceny. Dostrzegalne były radosne zdziwienia na twarzach artystów – jakby nie spodziewali się tak szczególnego zainteresowania. Po takim przyjęciu możemy się spodziewać chętnego i, miejmy nadzieję, szybkiego powrotu do Grodu Neptuna.
A pomyśleć, że gdyby mój historyk z liceum, który podczas omawiania Powstania Warszawskiego, nie zadał klasie przesłuchania albumu Lao Che pod tym samym tytułem, odkryłabym zespół dużo później.