Karbala. Irak po polsku
3 min readTo miała być pełna emocji ekranizacja jednej z największych i zarazem najważniejszych bitew z udziałem Polaków po drugiej wojnie światowej. „Miała”, bo film Krzysztofa Łukaszewicza nie wnosi nic, poza kilkoma dobrymi ujęciami. To kolejny z serii filmów, które marzą o dorównaniu poziomem do filmów wojennych prosto z Hollywood.
Jest 2004 rok. Wojna w Iraku trwa. Polacy, którzy mięli jechać tam z misją stabilizacyjną, kończą w sercu walk. Polski odział, wspierany przez komandosów z Bułgarii, dostaje jak się wydaje prostą misję – utrzymać City Hall, siedzibę lokalnych władz w Karbali. Właśnie zaczyna się najważniejsze muzułmańskie święto – Aszura. Do miasta ściągają pielgrzymi, a z nimi zakamuflowani rebelianci. Na żołnierzy ruszają bojówki Al-Kaidy, zapasy się kończą, amunicji coraz mniej. Otoczeni przez wrogów są odcięci od bazy. Na czele oddziału staje zblazowany kapitan Kalicki (Bartłomiej Topa).
Łukaszewicz marzy o wielkim kinie. Garściami, jeśli nie wiadrami, czerpie z wypracowanych na Zachodzie schematów, które sprawdzają się od lat. „Karbala” wygląda jak brzydszy, mniej rozwinięty brat kultowego „Helikoptera w ogniu”. Podobne ujęcia, bohaterowie wzorowani na amerykańskich komandosach. Brakuje tylko helikopterów.
Choć nawiązania do filmu Ridleya Scotta podane są jak na dłoni, twórcy „Karbali” dwoją się i troją, by wypracować coś swojego. Jedni podobieństwo do klasyka pochwalą, bo przecież to najlepsze odniesienie, inni uronią łzy rozpaczy, że po raz kolejny polskie kino próbuje naśladować to, co w Hollywood było już nie raz. „Karbala” zrobiona za śmiesznie małe pieniądze, w porównaniu do amerykańskich produkcji, pozostaje jednak filmem co najmniej poprawnym.
Bo jak inaczej nazwać produkcję, która serwuje znikome emocje, a zapowiadana „najważniejsza bitwa Polaków w Iraku” sprowadzona jest do kilku strzałów, niewielu eksplozji i latających bez sensu po mieście rebeliantów. To kolejny minus poprzedzony okrojonym budżetem, bo Polacy walczą zamiast z armią nieprzyjaciela, z zalewie garstką wrogów. Łukaszewicz, który dał widzom takie produkcje jak „Lincz” czy „General Nil”, emocjonalnie idzie w stronę swojego innego dzieła, czyli „M jak Miłość”.
W filmach wojennych liczą się dobrze napisane postaci. Te są w „Karbali” sztampowe do bólu. Mamy nieco zblazowanego, doświadczonego, ale mało przyciągającego kapitana Kalickiego – w tej roli Bartłomiej Topa. Aktor po serii wzlotów i upadków miał szansę zagrać wreszcie postać z krwi i kości. Jednak kapitan, poza smutnymi spojrzeniami, nie ma nic do zaoferowania. Zapomnijcie o okrutnych dylematach dowódcy, nie jesteśmy w Hollywood. Jeszcze gorzej sprawdza się jego ekipa żołdaków. Większość, jak to bywa w realu, pojechała do Iraku, by się dorobić. Jedni walczą o spłatę kredytu, inni opychają Amerykanom bimber. Każdy orze jak może.
„Karbala” na pierwszy rzut oka zbiera dość reprezentacyjną plejadę męskiego światka filmu. Jest i rozchwytywany od roku Piotr Głowacki, Tomasz Schuchardt, Zbigniew Stryj, ale i serialowi wyjadacze jak choćby Leszek Lichota czy Antoni Królikowski. Najgorzej z nich wszystkich wypada ten ostatni. To najgorszy element filmu. Jego sanitariusz Kamil Grad jest urzeczywistnieniem wszystkiego, czego widz nienawidzi w filmach wojennych. Młody przygłup rusza na wojenkę, nie wiadomo w jakim celu, bo na pewno nie po to, by pomagać swoim. Na miejscu zastaje horror, więc postanawia grać zabiedzonego chłopaczka. Wreszcie staje się kozłem ofiarnym i wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie chciał na koniec zostać bohaterem.
Ci, którzy chcieliby dowiedzieć się jak naprawdę wyglądała tajna misja Polaków w Karbali, zamiast do kina powinni wybrać się do księgarni. A filmowa „Karbala” powinna zostać pogrzebana na lata. Czekamy na to, jak zostanie przyjęta przez dość wybredną widownię na Festiwalu Filmowym w Gdyni, gdzie udało się jej wywalczyć miejsce w konkursie głównym.
Zobacz jak było rok temu na Festiwalu Filmowym w Gdyni