Chris Niedenthal na Uniwersytecie Gdańskim – relacja i wywiad
5 min readFotograficzna lekcja historii – tak można podsumować spotkanie z Chrisem Niedenthalem. Wykład odbył się w miniony czwartek (07.05) na Uniwersytecie Gdańskim w ramach cyklu „Star Speakers”, organizowanego przez Olivia Business Center.
Zachodnia perspektywa oraz polska krew sprawiły, że Chris Niedenthal, jak nikt inny potrafił dostrzec i ukazać na swoich zdjęciach absurdy, abstrakcje, a niekiedy także idiotyzmy socjalizmu. Interesowało go jednak bardziej życie codziennie niż polityka, także ze względu na prawdopodobieństwo represji ze strony UB. W trakcie wykładu autor wyjaśniał i pokazywał, dlaczego „Socjalizm był, niestety, bardzo fotogeniczny”. Wbrew pozorom, czasy komunistyczne nie były szaro-bure, lecz jarmarczne i kolorowe („zwłaszcza czerwone” – powiedział z uśmiechem). Słuchacze poznali również okoliczności powstawania zdjęć, które ukazywały najważniejsze momenty z historii Polski. Nie zabrakło też wątków humorystycznych i żartobliwych dygresji. Nie bez powodu przecież niektórzy krytycy porównują prace Niedenthala do twórczości Stanisława Barei.
Chris Niedenthal bardzo często uwieczniał polską religijność i podczas spotkania zaprezentował serię zdjęć z pielgrzymek i wizyt papieża Polaka. Od motywu religijnego zaczęła się także jego kariera zawodowa – zdjęcie Jana Pawła II przyczyniło się do rozpoczęcia współpracy z Newsweekiem. Fotograf dodał, że polskie zwyczaje i tradycyjne obrzędy są piękne i wyjątkowe, a na Zachodzie (zwłaszcza w Anglii) z czymś takim się nie spotkał.
Podczas spotkania można było wysłuchać opowieści o praktyce fotoreporterskiej, o pracy w trudnych warunkach, gdy fotografować trzeba było z ukrycia, a czasami należało łamać zakazy, by zrobić zdjęcia, które przejdą do historii… Fotograf wspomniał także, że część swoich zdjęć odkrywa ponownie po latach, a niektóre widzi po raz pierwszy od momentu ich zrobienia. Spowodowane jest to specyfiką jego pracy – zazwyczaj wysyłano do redakcji niewywołane filmy. Niedenthal przyznał, że zarówno on, jak i bohaterowie jego zdjęć, w momencie ich wykonania byli anonimowi. Zdarza się jednak, ku jego wielkiej radości, że udaje mu się ponownie spotkać bohaterów swoich zdjęć, czasami nawet po 30 latach.
Spotkanie z tak wyjątkowym gościem wzbudziło duże zainteresowanie (zarówno wśród studentów dziennikarstwa jak i licealistów) i uczestnicy nie tylko licznie przyszli, ale także chętnie zadawali pytania i prosili o autografy lub wspólne zdjęcia. Laureat nagrody World Press Photo na zakończenie udzielił także kilku cennych wskazówek przyszłym dziennikarzom i fotografom.
Chociaż plan wizyty Chrisa Niedenthala w Gdańsku był bardzo napięty, fotograf zgodził się odpowiedzieć na kilka pytań CDN-u. Rozmowę przeprowadziła Weronika Pochylska.
Kiedy podjął Pan decyzję o przyjeździe do Polski na stałe, znajomi z Wielkiej Brytanii musieli być w szoku…
Oj tak, Anglicy dziwili się po co jechać za żelazną kurtynę, bo inni Polacy starali się przecież stamtąd uciec. Ja byłem „ufoludkiem”. Jednak jestem Polakiem z pochodzenia i zawsze miałem to we krwi. Czułem to od najmłodszych lat i początkowo miałem kłopot z tym, że urodziłem się w Wielkiej Brytanii, a ciągnęło mnie do tego kraju. To chyba powszechny problem osób, które mają podwójną narodowość. Polakom mogłem wydawać się sztucznym Polakiem, a Anglikom… sztucznym Anglikiem. Dlatego zawsze czułem zew korzeni.
Co najbardziej urzekło Pana w naszej ojczyźnie?
Ludzie. Ich serdeczność, gościnność w porównaniu do tego, co znałem z Anglii. To oczywiście nie znaczy, że w jakiś sposób krytykuję mieszkańców Wielkiej Brytanii. Po prostu, wychowując się w polskiej rodzinie w Londynie miałem mało styczności z Anglikami, byliśmy dosyć hermetyczni.
Czy korzystając z własnego doświadczenia doradzałby Pan młodym następcom studia specjalistyczne?
Uważam, że moje trzyletnie studia fotograficzne nie do końca wpłynęły czy ukształtowały moją drogę zawodową. W szkole brakowało mi wskazówek jak, a nie co robić. To jedyny zarzut. Więcej nauczyła mnie praktyka, jednak nigdy nie traktowałem tych lat jako straconych.
Jakiś czas temu, przy okazji wydarzeń na Majdanie, Jarosław Kuźniar ostro skrytykował reportera konkurencyjnej stacji zarzucając mu brak profesjonalizmu i bezsensowne narażanie się na niebezpieczeństwo w samym środku zamieszek. Bartłomiej Maślankiewicz został nazwany wtedy „kijowskim pajacykiem”. Jak odnosi się Pan do tego typu komentarzy? Czy fotografując podczas stanu wojennego w ogóle można wyznaczyć bezpieczną granicę dla reportera?
Człowiek po prostu musi mieć swój rozum, nie można bezsensownie narażać się na niebezpieczeństwo. Nie fotografowałem podczas prawdziwej wojny, choć same demonstracje nie były żadną przyjemnością. Bałem się na tyle, że unikałem bycia na ziemi, wiedząc, że z każdej strony mogą mnie zaatakować – uczestnicy, UB czy ZOMO. Nikt nas nie lubił. Zawsze zachowywałem się stosownie i ostrożnie, oglądając się za swoje plecy. Zdjęcia robiłem raczej z okien budynków. Nie chcę jednak wypowiadać się w imieniu prawdziwych wojennych fotografów, którzy przeżywają coś o wiele większego.
Czy udało się Panu przejrzeć już wszystkie archiwa?
Zostało jeszcze sporo, na szczęście mam asystentkę, która mi pomaga. Ja niestety nie mam takiego zmysłu organizacyjnego. Przejrzeliśmy już sporo, a ten nadmiar pracy związany jest z tym, że kiedyś, wysyłając taśmy do wydawców, nawet nie miałem okazji obejrzeć zrobionych zdjęć. Teraz powoli wracam do tamtych historii, porządkuję fotografie według pewnych kluczy: wydarzeń, krajów czy osób. Zaczyna być w tym wszystkim porządek, widzę światełko w tunelu.
Ma Pan skłonność do wywoływania nowszych zdjęć?
Bardzo lubię fizyczność prawdziwych fotografii. Przyznam jednak, że nie zawsze mam chęci i czas, by udać się do laboratorium. Niestety, ten proces samoczynnie umiera. Sama praca w ciemni, która jest piękną rzeczą, niestety powoli odeszła w zapomnienie. Gdybym miał to magiczne pomieszczenie w domu, prawdopodobnie wróciłbym do tamtych czasów i byłoby fantastycznie, zwłaszcza przy czerwonym świetle.
Fotoreporter młodego pokolenia, którego by Pan polecił to…
Szczególnie zachęcam do obejrzenia prac Macieja Nabrdalika. To 35-letni fotoreporter, laureat nagrody Grand Press Photo, reprezentant nowej, dzisiejszej szkoły. Po prostu inteligentny, myślący fotograf.
fot. Maja Bieńkowska