Miłość może dokonać cudu – Źródło nadziei
2 min readRussell Crowe pozazdrościł kolegom z branży i zapragnął stanąć po drugiej stronie kamery. Od piątku na ekranach kin gości „Źródło nadziei” w reżyserii australijskiego aktora. Jak poradził sobie w zupełnie nowej roli?
Akcja filmu została osadzona w 1919 roku, cztery lata po zakończeniu bitwy o Gallipoli, uznawanej za jedną z najbardziej krwawych bitew I wojny światowej. Joshua Connor (Russell Crowe) spełniając ostatnią wolę niedawno zmarłej żony przybywa do Turcji, by odszukać ciała swych zaginionych synów. Kraj, w którym się znajduje zaskakuje go odmiennością, a brytyjscy okupanci odrzucają prośby o wydanie ciał poległych. Z pomocą przychodzą mu piękna Turczynka (Olga Kurylenko) oraz turecki oficer, major Hasan (Yilmaz Erdoğan) który walczył u boku jego synów. Connor wyrusza w podróż po zniszczonym wojną kraju, aby odkryć prawdę i znaleźć spokój ducha.
Chciałoby się potraktować ten debiut łagodnie, ale niestety film szwankuje niemal na każdym kroku. Już sam punkt wyjścia wzbudza u widza niejasności. Dlaczego Connor decyduje się na poszukiwanie synów dopiero po samobójstwie żony, a wcześniej zachowuje się jakby nie widział jej kiepskiego stanu psychicznego? Nie wiadomo.
„Źródło nadziei” ma niesamowicie słaby scenariusz. Connor zadziwiająco łatwo dostaje się tam, gdzie nie powinien. Kierowany wizjami odkrywa miejsce, którego odnalezienie wydaje się racjonalnie niemożliwe. Kolejnym mankamentem są nijacy bohaterowie. Ich działania często są niczym nie umotywowane i całkowicie niezrozumiałe. W dodatku rozwijany na siłę mdły wątek miłosny połączony z powłóczystymi spojrzeniami rzucanymi przez Olgę Kurylenko sprawia, że ma się ochotę opuścić salę kinową. Niestety aktorowi brakuje umiejętności prowadzenia historii, tak aby wzbudzić u widza jakiekolwiek emocje. To wszystko w połączeniu z okropną muzyką daje nudny, dłużący się melodramat.
Trzeba przyznać, że Crowe nie sili się na stworzenie epickiego arcydzieła, więc film na szczęście nie jest zbyt długi. Tylko dzięki temu można jakoś znieść to ckliwe, patetyczne dzieło. Reżyser na każdym kroku stara się pokazać dwie strony konfliktu. Stąd mamy w filmie próbę pojednania obu punktów widzenia – strony australijskiej i tureckiej. Na plus wypadają tutaj jedynie piękne zdjęcia i tureckie krajobrazy. Twórcy zabierają nas do słynnego Błękitnego Meczetu, gdzie razem z głównym bohaterem mamy okazję podziwiać egzotyczną kulturę.
Porównując Crowe’a do innych aktorów-reżyserów, to do Clinta Eastwooda jeszcze mu trochę brakuje. Miejmy nadzieję, że Australijczyk nie porzuci kariery aktorskiej, bo póki co radzi sobie lepiej przed kamerą.