Oscarowe gdybanie trójmiejskich dziennikarzy
10 min readPrzed 87. galą rozdania Nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej przepytaliśmy trójmiejskich dziennikarzy kulturalnych, by poznać ich faworytów w sześciu głównych kategoriach. Czy nasze przewidywania znajdą odbicie w rzeczywistości? Zdania są podzielone. Oficjalne wyniki już w nocy z 22 na 23 lutego czasu polskiego.
Redakcję Dziennika Bałtyckiego reprezentuje Henryk Tronowicz, a Radio Gdańsk Marcin Mindykowski. Swoimi typami podzielił się także Przemysław Gulda, dziennikarz Gazety Wyborczej Trójmiasto i publicysta natemat.pl. W tekście nie mogło także zabraknąć głosu CDN-u, czyli Magdaleny Drozdek, szefowej działu Film.
Najlepszy film
Nominacje: „Snajper”, „Birdman”, „Boyhood”, „Grand Budapest Hotel”, „Gra tajemnic”, „Selma”, „Teoria wszystkiego”, „Whiplash”.
Henryk Tronowicz: W moim przekonaniu zdecydowanie na czoło wysuwa się „Birdman” Alejandro G. Iñárritu, po nim „Boyhood” Richarda Linklatera. W odwodzie pozostaje – jeszcze u nas nie znany – „Snajper” Clinta Eastwooda. Nie sądzę, żeby dziełom tym zagroził „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona. Nie sądzę również, żeby szansę na Złotą Statuetkę miała „Gra tajemnic” Mortema Tylduma, czy „Teoria wszystkiego” Jamesa Marsha.
Przemysław Gulda: „Whiplash”. Od dawna nic, nie tylko film, nie okazało się tak wciągające, pochłaniające uwagę i nie pozwalające się od siebie oderwać. Genialny przykład, jak w zawrotny sposób opowiedzieć, banalną przecież w gruncie rzeczy, historię i najlepszy dowód na to, jak ważny w filmie jest rytm.
Magdalena Drozdek: Moje dwa ulubione typy w tej kategorii to „Whiplash” i „Grand Budapest Hotel”. Mimo wszystko stawiam na tę pierwszą produkcję. Przepełniona muzyką i cichym cierpieniem, wciąga jak żadna inna historia o muzyku. Ci, którym na słowo „jazz” jeży się skóra, dadzą się ponieść w rytm misternie wystukiwanych taktów.
Marcin Mindykowski: Mam nieodparte wrażenie, że w tym roku najważniejszego Oscara otrzyma film, którego tytuł zaczyna się na „B” i składa się z siedmiu liter. Wolałbym, żeby był to „Birdman” – film-popis: wielopiętrowy, brawurowy, dla mnie naznaczony iskrą geniuszu. Niestety, obawiam się, że równie duże szanse na statuetkę ma „Boyhood” – mój oscarowy antyfaworyt, moim zdaniem tylko pozorujący głębię i życiową mądrość. W pochwale banału i zwyczajności Richard Linklater poszedł, w moim odczuciu, za daleko – zupełnie pomijając w swoim filmie momenty formacyjne, węzłowe i przełomowe, wcale nie pokazał prawdy o życiu.
Najlepszy aktor pierwszoplanowy
Nominacje: Steve Carell („Foxcatcher”), Bradley Cooper („Snajper”), Benedict Cumberbatch („Gra tajemnic”), Michael Keaton („Birdman”), Eddie Redmayne („Teoria wszystkiego”).
Henryk Tronowicz: Wśród kreacji męskich sukces wróżę Michaelowi Keatonowi. Kiedy aktor gra postać aktora, trudno zwykle nie pamiętać, że wykonuje robotę odtwórczą. Kreacja w „Birdmanie” zdumiewa nieskazitelną wiarygodnością portretu bohatera.
Przemysław Gulda: Steve Carell – absolutne mistrzostwo zaskoczenia i przeobrażenia. Aktor, który w ostatnich latach grywał dobroduszne fajtłapy z drobną skazą, tym razem wcielił się w kogoś, kto jest jedną wielką skazą, a dobroduszność zamienił w napędzaną kompleksami, głęboko ukrytą złowrogość.
Magdalena Drozdek: Nie wyobrażam sobie innego aktora na miejscu Michaela Keatona w „Birdmanie”. Jest bezkonkurencyjny i zostawia pozostałych panów nieco w tyle. Biografia Keatona idealnie wpasowuje się w jego filmową kreację. I koniecznie zasługuje na Oscara.
Marcin Mindykowski: Faworytem w tej kategorii jest Michael Keaton za rolę w „Birdmanie”. I zasłużenie. Rola podstarzałego, wypalonego aktora, na którego życiu ciąży zagrana w młodości rola superbohatera, i który, wystawiając sztukę na Broadwayu, próbuje udowodnić, że zasługuje jednak na miano artysty, wymagała dużego obnażenia: i fizycznego, i psychicznego. Także dlatego, że trudno tu uciec od analogii do przebiegu kariery samego Keatona. Jego zawodowa biografia to pozafilmowy „element dodany”, który zapewnia filmowi i tej roli meta-poziom. No i argument ostateczny: przecież „Akademia kocha takie powroty”. Nie przekreślałbym też jednak szans Eddiego Redmayne’a, który w „Teorii wszystkiego” włożył sporo aktorskiego wysiłku, żeby oddać przykurcze mięśni, grymasy twarzy, tiki i paraliż ciała Stephena Hawkinga, nie popadając przy tym w karykaturę.
Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
Nominacje: Marion Cotillard („Dwa dni, jedna noc”), Felicity Jones („Teoria wszystkiego”), Julianne Moore („Still Alice”), Rosamund Pike („Zaginiona dziewczyna”), Reese Witherspoon („Dzika droga”).
Henryk Tronowicz: Nie mam własnej faworytki w tej kategorii. Zaryzykuję stawiając na Rosamund Pike, za rolę w „Zaginionej dziewczynie”, w ogromnie za wielką wodą popularnym filmie Davida Finchera, mimo że nie załapał się do kategorii „Najlepszy film”.
Przemysław Gulda: Rosamund Pike – nagroda należy jej się choćby za jedną sekwencję w tym filmie – tę, w której reżyser postanawia pokazać widzowi, że nic z tego, co do tej pory zobaczył i czego zdążył się domyśleć, nie jest tym, czym się wydawało. I to wszystko bierze na swoje barki Pike, zmieniając się w jednej chwili z pięknej, zimnej i biernej piękności w zapiekłą z nienawiści królową całej intrygi.
Magdalena Drozdek: Jest tylko jedna faworytka w tej kategorii – Rosamund Pike. Idealnie przedstawiła kobietę, która z jednej strony potrafi uwodzić, poruszać swoją delikatnością, z drugiej być perfekcyjną i zimną psychopatką. Takie postaci chce się oglądać częściej na ekranach kin. Paradoksalnie przyciąga i odpycha jednocześnie.
Marcin Mindykowski: Najbardziej przekonała mnie Marion Cotillard w „Dwóch dniach, jednej nocy” braci Dardenne’ów. Francuska gwiazda bez makijażu gra wychodzącą z depresji „szarą myszkę”, która podczas jednego weekendu musi przekonać kilkunastu kolegów z pracy, żeby zrzekli się przyznanej im premii – co pozwoli jej zachować etat w prowincjonalnym zakładzie. Mimo upokarzającej, „żebraczej” sytuacji bohaterka na naszych oczach powoli wychodzi z apatii i, wspierana przez męża, zaczyna walczyć o siebie i swoją przyszłość. To jednak rola oszczędna, wyciszona, kompletnie niehollywoodzka, a na domiar złego francuskojęzyczna. Dlatego w bukmacherskich zakładach obstawiałbym raczej Julianne Moore, która w „Still Alice” gra nad wyraz inteligentną profesor lingwistyki, która mimo młodego wieku zapada na chorobę Alzheimera i, jak sama mówi, „traci wszystko, na co pracowała całe życie”. Przejmująca rola Moore wyrasta ponad ten nieco telenowelowy (a w najlepszym razie telewizyjny) film i ratuje całość.
Najlepszy aktor drugoplanowy
Nominacje: Robert Duvall („Sędzia”),Ethan Hawke („Boyhood”), Edward Norton („Birdman”), Mark Ruffalo („Foxcatcher”), J.K. Simmons („Whiplash”).
Przemysław Gulda: J.K. Simmons – w tej kategorii przyznanie nagrody było w tym roku chyba najtrudniejsze. Ale koniec końców dostanie ją aktor z twarzą tak plastyczną, że zdolny reżyser może za jej pomocą „namalować” wszystko. A „Whiplash” pokazał, że niezadowolenie, gniew i wściekłość wyglądają na niej wyjątkowo malowniczo.
Magdalena Drozdek: Wszystkie pieniądze postawiłabym na J.K. Simmonsa. Jest tak dobry w tym filmie, że krótko po seansie zapominasz kto tak naprawdę grał tam główną rolę. Swoją mimiką potrafi zagrać każdą emocje. Takie role przechodzą właśnie do historii.
Marcin Mindykowski: J.K. Simmons w roli demonicznego, sadystycznego nauczyciela-tyrana tresującego uczniów w konserwatorium muzycznym daje w „Whiplash” prawdziwy, nomen omen, aktorski koncert. I pokazuje, że jego środki predestynują go nie tylko do grania charakterystycznych ról drugoplanowych (w których dotychczas błyszczał). Osobiście wolałbym jednak, żeby jego postaci nie dało się tak łatwo zamknąć w haśle „socjopata/psychopata/faszysta/diabeł wcielony” i zaszufladkować jako reinkarnacji sierżanta Hartmana z „Full Metal Jacket”. Brakowało mi jeszcze kilku scen „uczłowieczających” Fletchera – takich jak ta w barze – z których dowiedziałbym się, co doprowadziło go do punktu, w którym jest dzisiaj, jak wygląda i wyglądało jego życie osobiste itd. Podobno sporo takiego materiału udało się nakręcić, ale reżyser Damien Chazelle wyciął go na etapie montażu. Szkoda. Mimo to mój głos bez wahania oddaję na rolę Fletchera. Simmons to co najmniej połowa sukcesu tego, świetnego skądinąd, filmu.
Najlepsza aktorka drugoplanowa
Nominacje: Patricia Arquette („Boyhood”), Laura Dern („Dzika droga”), Keira Knightley („Gra tajemnic”), Emma Stone („Birdman”), Meryl Streep („Tajemnice lasu”).
Przemysław Gulda: Patricia Arquette – to nagroda, którą Arquette zawdzięcza przede wszystkim swojej naturalnej, wyjątkowo przekonującej grze, ale także genderowowemu zróżnicowaniu w kwestii kulturowego postrzegania wieku i starzenia się. Być ze sceny na scenę coraz starszą kobietą, na oczach milionów widzów, żyjących we wszechobecnym kulcie młodości – to dopiero musiało być wyzwanie.
Magdalena Drozdek: Nie rozumiem skąd nominacja dla Meryl Streep. Widocznie członkowie Akademii obawiają się jakiegoś wiszącego nad nimi fatum i by tradycji stało się za dość Streep musiała gdzieś się znaleźć. O wiele lepiej wypada Emma Stone i to ją widziałabym ze statuetką.
Marcin Mindykowski: Mimo moich wszystkich zastrzeżeń do „Boyhood”, moment, w którym Patricia Arquette gorzko podsumowuje życie swojej bohaterki (kiedy jej najmłodszy syn wyjeżdża na studia, rzuca rozczarowana: „To już wszystko? Myślałam, że będzie więcej”), to jedna z niewielu chwil, w którym na ekran wdziera się życiowa prawda. Zresztą cała rola Arquette robi wrażenie: oglądamy godnie starzejącą się kobietę, silnie znoszącą życiowe zawirowania, z dumą walczącą o lepszy byt dla siebie i swoich dzieci, nierezygnującą przy tym z osobistych ambicji. Duże szanse ma też jednak Emma Stone, świetna w – wydawałoby się, kliszowej – roli zbuntowanej córki, która nihilizmem i cynizmem próbuje przykryć żal do ojca o to, że nigdy nie miał dla niej czasu. Scena, w której w emocjonalnej tyradzie uświadamia mu, kim jest i jaka jest realna wartość jego aktorsko-życiowych zmagań, to jeden z mocniejszych momentów „Birdmana”.
Najlepszy reżyser
Nominacje: Alejandro G. Iñárritu („Birdman”), Richard Linklater („Boyhood”), Bennett Miller („Foxcatcher”), Wes Anderson („Grand Budapest Hotel”), Morten Tyldum („Gra tajemnic”).
Henryk Tronowicz: Myślę, że laureatem Oscara za Najlepszą reżyserię będzie Iñárritu , któremu udało się stanąć na głowie. Dotknął „czystego kina”- w błyskotliwej narracji „Birdmana” właściwie nie widać zabiegów montażowych, cięć. Przeżywam w duszy suspens z powodu polskiego operatorskiego duetu – Ryszarda Lenczewskiego i Łukasza Żala jako twórców obrazu w „Idzie”. Ich poczciwe zdjęcia z epoki czeka konfrontacja z barwnym szaleństwem m.in. Roberta Yeomana w „Grand Budapest Hotel” czy z wirtuozerią Emmanuela Lubezki’ego w „Birdmanie”.
Przemysław Gulda: Wes Anderson („Grand Budapest Hotel”) – król hipsterskiego kina od lat tworzy swój własny świat. W najnowszym filmie wszedł w tej kwestii na najwyższy do tej pory poziom, budując precyzyjny i działający bez najmniejszego zacięcia mechanizm, przepiękną pozytywkę, grającą na dodatek urocza melodyjkę.
Magdalena Drozdek: Wes Anderson! Od początku tworzy swoją wizję słodko-gorzkiego świata. „Grand Budapest Hotel” jest jego najlepszym filmem. Stworzył własny, niepowtarzalny styl, widać że uwielbia swoich bohaterów, a do tego wszystkiego tworzy piękne tło dla ich historii. Prawdziwy mistrz.
Marcin Mindykowski: Alejandro González Iñárritu powinien dostać Oscara choćby za to, że w końcu zszedł z piedestału natchnionej powagi i szemranej metafizyki, która ciążyła mi w jego poprzednich filmach. W „Birdmanie” wreszcie nie chodzi mu o to, żeby obezwładnić widza głębią przemyśleń o przypadku i równoległości ludzkich losów. Dopuścił do głosu humor, dystans, nawias; zaczął bawić się formą i tematem – i wygrał. Do tego Iñárritu dowiódł wielkiej biegłości warsztatowej: „Birdman” udaje, że jest zrobiony w jednym ujęciu, co idealnie rymuje się z tematem, konwencją i rozedrganą percepcją głównego bohatera. Nie bez szans jest też jednak Wes Anderson, który w „Grand Budapest Hotel” dał kolejny popis reżyserskiej maestrii i precyzji. Zabawa filmową materią, stopień dopracowania każdego kadru i chęć panowania nad każdym, nawet najmniejszym elementem filmu zbliża go już, w moim odczuciu, do takich geniuszy kina jak Stanley Kubrick. Tyle że jeśli chodzi o ciężar gatunkowy Kubrick grał jednak w nieco innej lidze.
Najlepszy film nieanglojęzyczny
Nominacje: „Ida” (Polska), „Lewiatan” (Rosja), „Mandarynki” (Estonia), „Timbuktu” (Mauretania), „Dzikie historie” (Argentyna).
Henryk Tronowicz: Roman Polański parę dni temu w telewizji przypomniał, że filmy pretendujące do Oscara zgłasza kilkutysięczna rzesza członków Amerykańskiej Akademii i że w świetle tego on w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego za zdecydowanego faworyta uważa „Idę” Pawła Pawlikowskiego. A nie „Lewiatana” Andrieja Zwiagincewa, mimo że wbrew licznym prognozom to właśnie film rosyjski otrzymał nagrodę Złotego Globa, na którą nadmienił Polański – głosuje raptem 95. dziennikarzy z Los Angeles. Trzymałbym się tego tropu, z tym że z tyłu głowy parska mi czarnym humorem „czarny koń”: „Dzikie historie” Damiana Szifrona. I trudno wkluczyć, że ten szyderczy argentyński obraz, opowiedziany z finezyjnym przytupem i rytmem – zrobiony jakby w hołdzie dla Bunuela – znienacka może wykolegować europejskich rywali.
Przemysław Gulda: „Dzikie historie” (Argentyna) – gdzie dwóch się bije… W obliczu nierozwiązywalnego pytania: „Ida” czy „Lewiatan”, przy pełnej świadomości jak znakomite, każdy na swój sposób, są oba te filmy, przekornie wybiorę obraz o wiele lżejszy, mniej wyrafinowany i elegancki, ale za to niezwykle skutecznie opisujący dzisiejszą kulturę i obyczajowość, w których tak ważnym mechanizmem jest wszechobecny „hejt”. Rzecz by można, że jeśli chodzi o temat to bardzo polski film, ale nikt w Polsce nie zdołałby opowieści o tym, jak bardzo nienawidzimy się i pogardzamy sobą na co dzień, zrealizować z takim dystansem i humorem.
Magdalena Drozdek: Ta kategoria nigdy nie była tak ciekawa. „Mandarynki” wciągają swoją prostotą i to na nie chciałabym przekornie postawić, ale „Ida” odniosła ogromny sukces za granicą. To byłoby duże zaskoczenie, nawet dla amerykańskich krytyków, gdyby to nie film Pawlikowskiego wygrał.
Marcin Mindykowski: Najlepiej bawiłem się na argentyńskich „Dzikich historiach”, ale myślę, że walka rozegra się jednak między naszą „Idą” a rosyjskim „Lewiatanem”. Gdybym miał sugerować się tylko poziomem filmowym, zagłosowałbym na film Andrieja Zwiagincewa. „Lewiatan” to dla mnie wielkie kino: będące nie tylko bezlitosną diagnozą putinowskiego państwa i panującego w nim sojuszu władzy i Cerkwi, ale też uniwersalną opowieścią o rodzinie, kobiecie przeklętej i współczesnym Hiobie – jednostce skazanej na porażkę w starciu z biurokratyczno-totalitarną machiną. Nie zmienia to faktu, że przesłanki patriotyczne biorą górę i w oscarową noc zasiądę przed ekranem i jak kibic będę trzymał kciuki za „Idę”.