Trójmiasto jest mocne, a będzie lepiej

BoroNiejednego z nas kusiło, żeby zostać muzykiem rockowym. A żeby poznać muzyczne tajniki, najlepiej zapytać u źródła. Jak szybko można nagrać płytę? Jak wygląda rockandrollowe życie w Trójmieście od kuchni? Odpowiedzi na te i inne pytania zna Bartosz „Boro Borowski, lider zespołu 1926 i szef wytwórni Music Is The Weapon.

Co spowodowało, że postanowiłeś założyć Music Is The Weapon?

Wszystko zaczęło się od tego, że nazwa Music Is The Weapon pojawiła się po raz pierwszy jako cykl moich imprez djskich, które prowadziłem w Desdemonie. Potem to się rozrosło do koncertów, które zacząłem organizować. W którymś momencie postanowiłem to sformalizować, początkowo pojawił się tylko fanpage na Facebooku. A impulsem, żeby stworzyć przy okazji z tego wydawnictwo było to, że przede wszystkim chciałem wydać swoją płytę. A realia są teraz takie, że nawet jeśli znajdziesz wydawcę, to on nie pomoże ci finansowo w żaden sposób. To tylko pomoc w promocji, itd. Uznaliśmy ze znajomymi, że skoro tak ma być, to sami będziemy się promować i nikt nie będzie nam niczego z góry narzucał. Razem ze mną w zespole jest Max Białystok, który jest liderem Pomelo Taxi i w tym samym czasie wypuściliśmy jego płytę i nasz wspólny projekt, a później to już się jakoś potoczyło dalej.

Skąd bierzecie fundusze na to wydawnictwo, na wasze działanie?

Większość środków, nieskromnie mówiąc, wykładam z własnej kieszeni. Wciąż zdarza mi się popracować jako DJ. Nie jest też tak, że te płyty się nie sprzedają. Naszym sukcesem na przykład jest to, że pierwsza płyta 1926 się zwróciła, album Logophonic tak samo,  jest praktycznie wyprzedany. Ale nie ukrywam, że jest to ciężka praca. Bo jeśli chcesz wydać płytę, to musisz jednorazowo wyłożyć jakąś kwotę, a potem ona przez parę miesięcy się zwraca w małych ratach. Staramy się oszczędzać, pomagamy sobie nawzajem. Max robi projekty graficzne, niedługo będzie miał premierę projekt Borowski/Miegoń, czyli z Michałem Goranem Miegoniem. Goran ma studio, więc tniemy koszta gdzie tylko się da. Nie jest też tak, że ja finansuję wszystko, zespoły też dają coś od siebie. Idzie na to wszystko spora część moich funduszy, ale jest to moja pasja i raczej się to nie zmieni.

Music Is The WeaponJak pojawiają się zespoły w Music Is The Weapon? To zaprzyjaźnione kapele, czy zespoły, które o tobie słyszały i chciałyby, żebyś pomógł im wydać płytę?

Na dobrą sprawę na początku to byli głównie znajomi, bo na przykład 1926 czy Borowski/Miegoń to zespoły, w których ja gram. Max z Pomelo Taxi jest dobrym kumplem, Logophonic to też starzy znajomi. Doszliśmy do wniosku, że łatwiej nam będzie pracować nad promowaniem danego projektu razem, niż każdy z osobna. W tej chwili sytuacja już się zmieniła, bo wydałem niedawno Perspecto, to są chłopaki z Grudziądza. Wydaliśmy razem singla i reedycję poprzedniej płyty. To zespół, który kiedyś grał w Desdemonie. Poznałem ich tak, że znajomi zaprosili ich jako support i mi się to bardzo spodobało, co wywołało rozmowę. W tej chwili wydajemy zespół Estethics, to jest ekipa z Gdyni, która po prostu zgłosiła się do mnie i zgodziłem się, bo fajnie grają. Wiesz, jeśli chodzi o kontakty mailowe, to ja dostaję takich propozycji milion, ale nie jestem w stanie na wszystko przystać, są w końcu jakieś ograniczenia.

W jakiej kondycji, według ciebie, jest obecnie trójmiejska scena muzyczna?

Moim zdaniem trójmiejska muzyka jest bardzo mocna. Jest kilka zespołów, które, nawet nie wiem czemu, nie są grane w rozgłośniach radiowych. Przykładem jest chociażby Logophonic z mojej wytwórni, który jest bardzo przebojowy i piosenki tego duetu mogłyby spokojnie lecieć we wszystkich rozgłośniach. Mamy tu masę dobrych zespołów. Chociażby Ampacity, którzy nagrali genialny album, który się wyprzedał i teraz wychodzi jego winyl. Jest świetny zespół Popsysze. W każdym gatunku znajdziemy coś dobrego. Jeśli chodzi o jazz, to mieliśmy mocną scenę od zawsze. Jest kapela Asia i Koty, jest The Shipyard z Nasiono Records, także to są takie zespoły, które jeśli ktoś widział choć raz na żywo, to wie, że to jest poziom europejski, czy nawet światowy. Plusem jest też to, że trójmiejska scena jest dosyć zwarta i trzyma się razem. My na przykład graliśmy ostatnio przed zespołem Blindead, który nas zaprosił na support. A przecież prezentujemy zupełnie inną muzykę, oni poruszają się gdzieś w obrębie metalu, a my w obrębie shoegaze’u czy psychodeli. Ale nie ma między nami jakiegoś podziału. Bardzo często też siedzieliśmy razem w Desdemonie. Zdarzają się tu nawet takie piątki, że jest jakiś koncert, a na publice jest dziewięć innych kapel. Uważam nawet, że trójmiejska scena w tej chwili jest bardzo silna, a na skalę ogólnopolską, jest przynajmniej jedną z mocniejszych.

Czyli trójmiejskie kapele mają szansę zaistnieć szerzej?

To bardzo szerokie pojęcie, bo to zależy, co się gra. Jeśli to są takie rzeczy jak Ampacity, to oni nie wyskoczą poza pewien krąg odbiorców. Nikt nie puści w radiu 13-minutowego numeru bez wokalu, bo to jest niewykonalne. Oczywiście jakaś kwestia popularności się pojawia, bo odczułem to jadąc w trasę, czy chłopaki z Ampacity. Jest zainteresowanie, są ludzie, płyty się sprzedają. Ale to jest sukces do pewnego momentu, moim zdaniem nie przekroczymy pewnej granicy. Bo, upraszczając, jeśli grasz metal, to jeszcze możesz w Polsce coś osiągnąć, ale grając rzeczy bardziej psychodeliczne, to niekoniecznie uda się z tym przebić. Dużym wyróżnieniem dla nas i Ampacity był Off Festival, gdzie graliśmy. I, moim zdaniem, więcej ponad ten pułap nie osiągniesz. Z resztą i ja, i Ampacity mamy pewne plany, żeby wyjechać z tym za granicę i tam spróbować swoich sił, bo myślę, że tam scena alternatywna jest dużo silniejsza.

Pomówmy o 1926. Jesteś po trasie koncertowej. Jakie masz wrażenia po jej zakończeniu? 

Było tak, jak się tego spodziewałem. Nie było tłumów, ale nie było też wstydu. Bo grając taką muzykę jak my i jeśli, na przykład, na pięciu z dziewięciu koncertów pojawia się 50-60 osób, a jest to poniedziałek czy wtorek, to jest ok i jestem z tego zadowolony. Nie ma co narzekać, bo to jest bardzo młody zespół. Istniejemy od roku, a gramy bardzo intensywnie, bo za nami sporo produkcji. Ogólnie trasa wyszła dobrze, tak bym to określił. Nie bardzo dobrze, nie dostatecznie, ale na dobry z plusem.

1926Jak was odbierają ludzie?

Generalnie jest dobrze. Różnie to bywa na trasie, zaliczyliśmy też wpadki, ale to każdemu zespołowi się zdarza. Ale jeśli grasz dla 12 osób, a po koncercie sprzedajesz cztery płyty, trzy torby i jedną koszulkę, to znaczy, że jest w porządku. Nie ma co się spodziewać jakiegoś szału, ale zazwyczaj nie spotykamy się też z obojętnością. Często jest tak, że po koncertach ludzie do nas podchodzą, chcą porozmawiać. Jest też taka stara prawda, że grając taką muzykę, lepiej jest grać dla 50, ale świadomych osób, niż dla 500 debili. Dlatego jeśli ktoś pojawia się na naszym koncercie i płaci za bilet, to znaczy, że chce takiej muzyki. Nie zawsze frekwencja dopisuje, ale z reguły odbiór jest pozytywny i to jest najważniejsze.

Skąd czerpiecie inspiracje na takie, a nie inne brzmienie?

Wiesz, każdy z nas tak na prawdę słucha czego innego, chociaż mamy jakieś wspólne mianowniki. Z nami w ogóle była bardzo prosta akcja, bo my byliśmy bardzo dobrymi kumplami, znaliśmy się z różnych imprez, koncertów, itd. Pierwsza próba wyglądała tak, że weszliśmy i zaczęliśmy grać jakiś prosty jam, a po sześciu próbach nagraliśmy pierwszą płytę. To jest zespół intuicyjny. Nie siedzimy godzinami nad numerem, chodzi głównie o atmosferę. Po prostu gramy, a jeśli po kilku minutach nam się znudzi, to coś zmieniamy. I to słychać na płytach, to nie jest jakaś genialna produkcja, jest tam masa pomyłek, ale to nie jest istotne w tym wszystkim moim zdaniem. To nie jest matematyczna muzyka, tylko feelingowa. Każdy z nas dysponował też jakąś podłogą efektów, to nie był totalny przypadek. I jakoś to wyszło. A bardzo fajne jest też to, że jesteśmy porównywani do bardzo różnych zespołów, więc nie ma tak, że jest jakaś jedna główna inspiracja, tylko każdy czerpie od siebie.

Jak to się dzieje, że w tak szybkim tempie wydaliście już drugą płytę?

Właściwie to podwójną. Bo pierwszą płytę wydaliśmy w grudniu zeszłego roku, a druga wyszła w sierpniu tego roku. To też nie jest celowy zabieg, bo nie wymyśliliśmy sobie, że wydamy podwójną epkę, tylko chcieliśmy nagrać płytę pełnowymiarową. Ale po nagraniu materiału Asia (Joanna Kucharska, basistka, przyp.red.) wyjechała na pół roku do Niemiec. Musieliśmy więc obciąć ze dwa, trzy numery i zostało nam około 30 minut materiału. Stwierdziliśmy, że to materiał na epkę. A skoro siedzieliśmy i się nudziliśmy, to uznaliśmy, że nagramy coś jeszcze i tak to powstało. A że było to nagrywane w innym studiu i innych składach, to wyszedł pomysł na podwójną produkcję. Tempo jest szybkie, ale to jest taka muzyka. Nie myślimy nad tym za dużo, bo to jest po prostu naturalne granie. Na przykład na jednej z tych epek jest cover McCartneya, który trwa w oryginale sześć minut, a my w studiu graliśmy go przez dwie. Lubimy się w ten sposób bawić, to jest totalny eksperyment. Nawet pierwsza płyta została tak nagrana. Po kilka godzin w studiu, wszystko przy pierwszym podejściu, na stówkę. Takie mamy po prostu podejście do tego tematu.

Opowiedz jeszcze o twoim drugim projekcie, czyli Borowski/Miegoń.

Borowski/Miegoń jest kompletnie szalonym projektem. W zasadzie powstał z niczego. Któregoś dnia spotkaliśmy się u niego w studiu, wpadłem w odwiedziny. Wiem, że miałem nagrać ze dwa nagrania solowe, bo przymierzałem się do czegoś solowego i stwierdziliśmy, że może jednak pogralibyśmy razem. No i pierwsza płyta powstała chyba w dwie godziny. Tak to wyglądało. Głównie to są jamy, oparte na jakichś motywach, które przyniosłem ze sobą. A druga płyta, która się ukaże w tej chwili, została stworzona w trzy osoby. Bo pojawia się też Joanna Szkudlarek (czyli Koza Kuskus, trójmiejska poetka i performerka, przyp. red.), która gościnnie śpiewa na płycie. Więc spotkaliśmy się o 11:30, włączyliśmy sprzęt, a już o 13:30 wyszliśmy ze studia. 1926 traktuję bardziej serio, jest to dla mnie zespół ważny i to się nie zmienia. Borowski/Miegoń jest dużo bardziej szalony. Prawdopodobnie nawet nie potrafimy zagrać tych utworów, które są na płycie. Możemy zagrać coś podobnego, ale to jest muzyka kompletnie naturalna, nawet kiedy ktoś zapraszał nas, żebyśmy zagrali kilka koncertów, to z góry zaznaczaliśmy, że to będzie open jam i po prostu zagramy improwizację. To jest tego typu projekt i bardzo lubię robić takie rzeczy. Dużo czasu spędzamy na obróbce, bo nawet jeśli nagranie trwa dwie godziny, to potem Goran siedzi i dogrywa jakieś dęciaki, ozdobniki i z pierwotnego kształtu niewiele zostaje. Produkcja zajmuje dużo więcej czasu.

Uczyłeś się grać czy jesteś samoukiem?

Jestem samoukiem. Większość moich znajomych, jeśli nawet otarli się o jakieś lekcje, to samouki.

Skąd się to wzięło? Z marzenia o graniu we własnej kapeli?

Właściwie to własną kapelę miałem już około 16 roku życia, ale potem zajmowałem się innymi rzeczami i parę lat mi uciekło. To zajmowałem się dj-ką, to czymś innym i dopiero teraz wróciłem do tego wszystkiego. Nie wiem, czy jest to spełnienie marzeń, ale na pewno super się w tym realizuję. Bardzo się cieszę, że mogę żyć z muzyki w jakiejkolwiek formie, bo i dj-owanie i granie koncertów, i organizowanie koncertów, i wydawanie płyt to cały czas moja zabawa. I właśnie o to chodzi w Music Is The Weapon.

Jeśli chodzi o koncerty, to widzę, że zapraszasz do Desdemony zespoły i młode, i nietypowe. Wydaje mi się, że trudno by szukać podobnych koncertów w innym miejscu w Trójmieście.

Jestem dumny z tego, co tutaj robię. Czasem odzywa się do mnie ktoś znajomy i mówi: „Słuchaj, taka a taka kapela jest z pobliżu w trasie, może by zagrali?” I czasem się zgadzam. Są koncerty kapel, których nigdy nie słyszałem, może poza fragmentami na YouTube, nie zawsze się to sprawdza. Ale w większości przypadków opiera się to na tym, że jednak przeprowadzam jakąś selekcję, że to rzeczywiście mój gust. Często są to mocne rzeczy, stonerowe, ja w ogóle jestem bardzo otwarty jeśli chodzi o muzykę. Ale moim zdaniem domeną Desdemony jest to, że tu przyjeżdża bardzo dużo zespołów z Polski, które są w ogóle nieznane, a potem okazuje się, że robią furorę. Ostatnio był u nas np. zespół Kaseciarz, fajna, nowa kapela, która ma już jakąś wyrobioną dobrą prasę. Frekwencja czasem nie jest powalająca, ale zdarzają się ludzie, którzy przychodzą i mówią „Kurde, co to jest? Skąd wytrzasnąłeś taką fajną kapelę?” I to jest powód do dumy. Ale prawda jest też taka, że wieści bardzo szybko się roznoszą. Jeśli takie imprezy wypadają w miarę dobrze, to potem jak przez dwa dni nie sprawdzę maila, to siedzę osiem godzin jak księgowa i odpisuję. Jest bardzo dużo propozycji, co jednocześnie ułatwia i utrudnia mi pracę.

Organizowanie koncertów nie jest raczej rzeczą łatwą, no chyba, że ma się do pomocy zaprzyjaźniony klub.

[O organizowaniu koncertów opowiadał też Jarek Kowal – wywiad z nim możecie przeczytać TUTAJ]

To się zgadza, ale nie do końca. Jeśli chodzi o Desdemonę, to z nią jestem związany praktycznie więzami krwi. Jestem tu nieprzerwanie od 10 lat. Iza jest osobą, która mi bardzo w życiu pomogła, więc wspieramy się nawzajem i jakoś dzielimy się tymi kosztami. Oczywiście, jest przez to dużo łatwiej, bo nie muszę płacić na przykład klubowi za wynajęcie sali, co, tak na marginesie, jest dla mnie w ogóle absurdem. Są też takie koncerty, które robię typowo dla siebie i z góry wiem, że będzie z tego wtopa. Ale ważne jest też to, że staram się być na bieżąco z tym, co jest akurat popularne. Wiadomym i oczywistym jest dla mnie, że ostatnio scena stonerowa ma w Polsce bardzo dobry odbiór, więc staram się dwa, trzy razy w miesiącu zrobić taki koncert, kiedy umawiam się z zespołem ma konkretną stawkę, wszyscy są zadowoleni, a z bramki zostaje mi nawet na to, żeby następnym razem zaprosić jakiś nieznany zespół z Kalisza. Tak to działa. Na koncertach nie zarabiam, ale staram się też nie być w plecy i myślę, że udaje nam się utrzymać gdzieś na granicy zera. Czasami jest lepiej, czasami gorzej. To jest moje życie, to że mogę poznać tych ludzi. Często kwestia noclegu wygląda tak, że mówię OK, chodźcie do mnie. Potem jest słuchanie winyli, jest dobra impreza do rana i to jest tryb, w którym funkcjonuję.

1926Problem z zaprzyjaźnionymi klubami pojawia się wtedy, kiedy właściciel stwierdza, że koncerty mu się nie opłacają i postanawia się przerzucić na zupełnie inny styl.

Prawda jest też taka, że my w Desdemonie podjęliśmy kiedyś bardzo ryzykowną decyzję. Parę lat temu na każdej imprezie co weekend robiliśmy imprezę w klimatach elektroniki. I zdarzało się tak, że koło północy trzeba było powiedzieć na bramce: sorry, nie zmieścicie się. Takie były czasy. Potem te imprezy zaczęły siadać i stwierdziliśmy, że spróbujemy postawić na koncerty, bo to przecież też dobra muza. A na te elektroniczne imprezy przychodziła też gdyńska śmietanka dresowa, a to dla klubu duży problem. Bo w ciągu dnia robi się pusto, a tu przychodzą chłopaki po czterech dniach imprezy. I postanowiliśmy, że koniec z litością i na górze będzie leciała muzyka alternatywna (Desdemona jest dwupiętrowa – na górze jest kawiarnia, na dole sala koncertowa, przyp. red.). Różna, niekoniecznie od razu naparzanka, ale że będzie to muzyka ambitna, bez tzw. przebojów radiowych. I był tak moment, że było zwątpienie. Bo na koncertach z ludźmi było tak sobie, w tygodniu było tak sobie, a w tej chwili to właściwie jest rozkwit. Nie chcemy zapeszać, ale jest progres, jest super odzew i przede wszystkim pozbyliśmy się tylko tych ludzi, co trzeba, a ciągle przychodzą nowi. Więc żyć, nie umierać.

A jak wyglądają relacje między klubami? Rywalizują ze sobą?

Nie, to na pewno nie jest tak. Jeśli mówimy o konkurencji, to uważam, że w Gdyni jej nie ma. Bo Ucho jest miejscem na przynajmniej 700 osób, więc my nie mamy jak z nim konkurować. Blues Club zajmuje się zupełnie inną muzą. Pewnie, że chciałbym zaprosić kapelę, na którą przyjdzie 700 osób, ale zwyczajnie się nie zmieszczą. Druga sprawa jest taka, że w Gdańsku jest Wydział Remontowy, który moim zdaniem jest jedynym klubem, który w dalszym ciągu jakoś prężnie działa. Nie ma tu mowy o jakiejkolwiek konkurencji czy robieniu sobie na złość, bo często to zależy od informacji, jaką dostajesz od kapeli, że może zagrać u ciebie tylko danego dnia, więc zaklepujesz to bez względu na wszystko. Może być tak, że my zrobimy jakiś mocny koncert stonerowy, a za dwa tygodnie Wydział zrobi coś podobnego. Nie masz nad tym kontroli. Wszelkie większe grupy, które chcą coś zorganizować nie mają racji bytu, bo pewnych spraw technicznych nie przeskoczysz. Jeśli masz okazję, robisz to. Oczywiście, jeśli wiem, że za pół roku jest jakiś mega koncert, na przykład w B90, to nie będę sobie strzelał w kolano i zaznaczę, żeby tego dnia nic nie robić. Ale w takich klubach jak Desdemona czy Wydział, to trudno planować coś na pół roku do przodu i zapowiadać takie wydarzenia, bo każdy o tym w międzyczasie zapomni. Ale wydaje mi się, że tutaj nie ma żadnego kwasu. Bo w zasadzie nie ma go z kim mieć. Klubów, które robią alternatywną muzę jest naprawdę niewiele. W Sopocie była Papryka, ale już jej nie ma. Jest za to Mewa Towarzyska, w której zdarza mi się grywać, ale Mewa stawia raczej na lżejsze klimaty. Z kolei Wydział Remontowy postawił na ciężkie granie. A u nas jest inaczej. Zagra i kapela, która gra elektronikę, i zespół, który gra jak Neil Young, więc mamy większy rozstrzał. Poza tym zdarzają się pojedyncze eventy, np. w Kolonii Artystów czy w Sfinksie, ale rzeczywiście, tutaj jest przyjęta jakaś określona taktyka. I w praktyce i my, i oni robimy tyle koncertów, ile się da. Może źle to zabrzmi, ale uważam, że nie ma w Trójmieście żadnej konkurencji. Przynajmniej nikt jej sobie na złość nie robi.

Granie, dj-owanie, organizowanie koncertów… Jak na to wszystko znajdujesz czas?

No właśnie nie znajduję. Jest trudno, ale na szczęście nie jestem w tym wszystkim sam. Jest Marta Szymczak, która przejęła ode mnie bardzo dużą część obowiązków. Takich, których nie lubię, czyli wysyłania singli do radia, notek prasowych, całej tej elektronicznej obsługi. Poza tym, Marta zabukowała praktycznie całą trasę 1926. Oczywiście dałem jej namiary na pewne miejsca, ale bez niej z pewnością byłoby ciężko. Jest Max, który robi wszystkie grafiki. Jak jest jakaś płyta do wytłoczenia, to ja nawet nie biorę w tym udziału, a chłopaki dogadują się między sobą. Działamy po prostu kolektywnie. Pod koniec listopada wychodzi zbiór wszystkich kapel z Music Is The Weapon, po jednym numerze każdej i na przykład tę okładkę zrobił Krzychu Wroński, czyli perkusista 1926. Nie jest tak, że jestem w tym wszystkim sam. Ale nie zmienia to faktu, że z tym czasem to lekko nie jest. Sporo się dzieje. Prawda jest taka, że lubię życie na wysokich obrotach.

No i najlepsze w tym wszystkim chyba jest to, że tworzy się z tego jedna wielka rodzina.

Tak, to jest jedna rodzina. I to dotyczy całego Trójmiasta. Jest np. Nasiono Records, z którymi jesteśmy mega kumplami. Byłem na przykład na trasie z kapelą Asia i Koty, po prostu do towarzystwa i takie akcje są super. Jeśli ktoś ma problem, komuś brakuje sprzętu, to go się znajduje. Pomagamy sobie nawzajem. Dlatego powtarzam, Trójmiasto muzycznie jest w tej chwili mocne, a myślę, że będzie jeszcze lepiej.

fot. Gosia Banaszek

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

12 − dwa =