Na dwa głosy: Wolny strzelec
4 min readPrzyszedł czas na kolejną dawkę „Na dwa głosy”. Choć godnym pretendentem była kolejna część „Igrzysk Śmierci”, padło na reżyserski debiut Dana Gilroya – „Wolnego strzelca”. Do czego można się posunąć, by zdobyć materiał dla telewizji?
Magdalena Drozdek: Debiutujący Dan Gilroy stawia na zepsute zbrodnią Los Angeles. W mieście płynącym krwią, błyszczącym światłami policyjnych wozów próbuje odnaleźć się Louis Bloom (Jake Gyllenhaal). Bezrobotny złodziej, który za wszelką cenę chce zostać kim ważnym. W bardzo szybkim czasie i zupełnie przez przypadek staje się tytułowym wolnym strzelcem, który krąży po mieście w poszukiwaniu newsa. Uzbrojony w policyjny radio-nasłuch, kamerę z lombardu i GPS rozkręca „karierę” w mediach. Czwarta władza w filmie Gilroya to prawdziwy czarny charakter.
Marek Listwan: Trudno tak naprawdę powiedzieć, że media są czarnym charakterem. Jest nim na pewno główny bohater – Lou Bloom. I zaznaczam na wstępie, nie trawię Jake’a Gyllenhaala. Jednak jako honorowy hejter, muszę przyznać, że tutaj jest absolutnie fantastyczny. To ten typ antybohatera, którego wdzięk i klasa działają jak magnes. Mimo tego, że jest gnidą, darzymy go sympatią. Nazwijmy to „efekt Underwooda”.
Magda: Ja nie mam wątpliwości co do tego jak Gilroy chciał pokazać media. Nie on pierwszy pokazuje zepsucie dziennikarzy, którzy zrobią wszystko, by podnieść słupki oglądalności. Ten sam motyw pojawia się chociażby w „Rogach”, „Sieci”, albo w nieco starszym klasyku, czyli „Urodzonych mordercach”. Media klękają wręcz przed zbrodniarzem, którym staje się tutaj Bloom.
Marek: Jeszcze chwila, a zacznę mieć wyrzuty sumienia, że chcę się udzielać w tym zbrodniczym syndykacie. Choć z kamerą za policją nie zamierzam biegać. Tę właśnie drogę obrał główny bohater. Tu mam mały zarzut do tłumaczy. W oryginale tytuł filmu to „Nightcrawler”. Słowo to oznacza tyle co „dżdżownica” lub „glista”. Lou jest właśnie takim oślizgłym stworzeniem. Trzeba było psuć tak zgrabną metaforę płytkim „Wolnym strzelcem”?
Magda: Nightcrawler kojarzy mi się głównie z X-menami – takie spaczenie. Prawda jest taka że media w USA są w zatrważającej przewadze właśnie tak przedstawiane. Nasz rodzimy rynek nijak się ma do tego obrazu. A Lou rzeczywiście jest jak robal. Pasożyt, który plądruje okolicę po nocach. Tak przeglądam filmografię Gyllenhaala i muszę powiedzieć, że to jedna z najlepszych jego ról.
Marek: Rola Jake’a jest tak dobra, że jestem w stanie wybaczyć mu… co tu kryć, całą resztę jego beznadziejnych ról. I niech nikt nie wypomina mi „Tajemnicy Brokeback Mountain”, bo tam pierwsze skrzypce grał ś.p. Heath Ledger. Powiem więcej, rola Lou Blooma jest tak dobra, że jeśli Jake nie dostanie za nią nominacji do Oscara, to zezwolę, koleżance z redakcji/jednej z naszych czytelniczek na depilację mojej klatki piersiowej rozgrzanym woskiem, a nagranie z tego procederu trafi na stronę CDN-u.
Magda: Ja była bym bardziej powściągliwa mimo wszystko. Konkurencja jest spora, ale choć nie przepadam za zgadzaniem się z tobą, to Gyllenhaal daje radę. Psychopata, który jednocześnie może być podręcznikowym przykładem jak się zmotywować żeby dostać prace i idealnym przypadkiem dla psychiatrów. Motywacja Blooma powinna zainspirować niejednego studenta, choć może niekoniecznie do inscenizowania miejsc zbrodni.
Marek: Tak się rozpływamy nad Gyllenhaalem, że biedny dostanie cukrzycy, a prawda jest taka, że nie jest on jedyną zaletą tego filmu. Początek filmu to piękne zdjęcia nocnego Los Angeles podkreślone lekko niepokojącym podkładem muzycznym. I to ta muzyka jest kolejnym genialnym elementem produkcji Gilroya. Żeby nie rozwodzić się za bardzo – popełnił ją James Newton Howard, a to nazwisko mówi samo za siebie.
Magda: Ba. Dobre zdjęcia to mój ulubiony fetysz. Panorama LA wyświetlana w studiu zapiera dech w piersiach. Miasto to pewnie drugi bohater filmu. Takie puste, a jeśli ktoś się już pojawia, to po to by wylądować w wiadomościach jako zakrwawiony trup. Gilroy jest dość minimalistyczny przy tym wszystkim. Swoją drogą bardzo dobry debiut.
Marek: Minimalizm w filmie objawia się wg mnie w jeszcze jednym aspekcie. Mam na myśli role reszty obsady. Prawda jest taka, że robią oni jedynie za statystów. To jest takie klasyczne „Jake Gyllenhaal i reszta”. Tak naprawdę w pozostałych rolach można by postawić kogokolwiek, przypadkowe osoby z ulicy, bo i tak nie są zbyt istotni.
Magda: I tak są przypadkowi. Chyba nie wierzysz, że Rene Russo trafiła do filmu ze względu na to że pasuje do roli? Scenariusz jest pisany pod Jake’a. To teatr jednego aktora. Gdyby dołożyć kogoś jeszcze, o równie mocnym charakterze, film by się posypał. Postać Blooma rozpycha się łokciami w kadrach. Mi trochę przypominał Roberta De Niro w „Taksówkarzu” – podobny klimat.
Marek: Polubiłaś taką gadzinę jaką jest Lou? Zadziałał na Ciebie „efekt Underwooda”? Bo ja zawsze gdzieś czułem pociąg do ciemnej strony Mocy i zastanawiałem się „jak to jest być tym złym” i chcę więcej filmów i seriali o złych ludziach. A szczególnie takich filmów.
Magda: Uwielbiam to jak się kończy film. Ale nie będę serwować spojlerów. Ciemna strona Mocy jest świetna w kinie. Trudno chyba polubić taką postać, ale na pewno fascynuje. Może w końcu wykreślę Gyllenhaala ze swojej czarnej listy aktorów nie do zniesienia. Ten film po prostu trzeba zobaczyć, szczególnie jeśli ktoś jest fanem mocno zarysowanych postaci.