W dwie godziny dookoła świata
11 min readNiemożliwe? A jednak. Na dwie godziny hol instytutu geografii zamienił się w pokład żaglowca… Opowieści o egzotycznych wyspach archipelagu Cooka, silnym sztormie na Pacyfiku i gruzińskiej gościnności pobudzały wyobraźnię. Po drodze przesiedliśmy się też do autostopa i na tratwę z plastikowych butelek. Zaciekawieni? W takim razie cała naprzód! Wyruszamy w podróż z kapitanem Karolem Janasem.
Karol jest już absolwentem Politechniki Gdańskiej, a od dwóch lat studiuje etnologię i antropologię kulturową. Podróżowanie to dla niego nie tylko forma spędzenia czasu, ale sposób na życie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas zebrania Koła Turystycznego UG na wydziale zarządzania. Wtedy obserwowałam jak z wielkim zaangażowaniem i entuzjazmem mówił o swym rejsie z Kanady do Australii. To właśnie ta historia wygrała Studenckie Spotkanie Podróżnicze „Menażki 2011.”
Dziś Karol opowiada o swych lądowych i zamorskich podbojach oraz o tym, dlaczego warto odkrywać nowe miejsca. – Podróżowanie to chyba najlepszy sposób na poznawanie oraz zrozumienie świata, ale i samego siebie. To właśnie wędrując napotykasz różne modele życia i weryfikujesz je z tymi, które już znasz, zaczynasz odkrywać, i rozumieć swoją własną kulturę. Na Polinezji zetknąłem się z wieloma białymi, którzy się tam osiedlili. Mimo że długo mieszkali na wyspie wciąż był w nich „pierwiastek europejskości”.
Tratwą przez Wisłę
Zanim Karol trafił na Ocean Spokojny udał się w swoją pierwszą podróż na Ukrainę. Tuż po maturze wybrał się tam autostopem wraz ze znajomymi z klasy. Dlaczego nie samolotem bądź autokarem? Odpowiedź jest prosta – nigdzie nie poznamy tylu ciekawych ludzi i historii, co podróżując w ten sposób. Ukraina ich bardzo zaskoczyła. Nie spodziewali się, że życie w kraju, który leży tuż za naszą wschodnią granicą jest tak odmienne.
Podczas podróżowania rodzi się wiele nietypowych pomysłów, niektóre z nich doczekały się także realizacji. Tak było podczas powrotu z Bułgarii. – Razem ze znajomymi Grześkiem i Karoliną próbowaliśmy złapać stopa w jakiejś słowackiej wsi. Byliśmy już tak znudzeni tym czekaniem, że zaczęliśmy wymyślać różne głupoty. W pewnym momencie zauważyłem strumyk koło drogi, a w nim plastikową butelkę. Zawołałem Grześka i powiedziałem, że bylibyśmy szybciej w domu gdybyśmy zbudowali tratwę z plastikowych butelek. To był oczywiście tylko żart. Ale Grzesiek potraktował to całkiem poważnie.
Chłopacy rzeczywiście zabrali się za budowę tej nietypowej łódki i popłynęli nią z Krakowa do Gdańska. Rejs trwał niewiele ponad miesiąc i składał się z dwóch etapów: Kraków-Płock, a rok później Płock-Bałtyk. Żeglując po największej polskiej rzece można odnieść wrażenie, że jest położona na pustkowiu. Niektóre odcinki są nieuregulowane przez co rzeka grozi wylaniem. To dlatego nad brzegami nie ma żadnych budynków. Pierwsza wyprawa zakończyła się sukcesem. Jeszcze wtedy żaden z nich nie przypuszczał, że butelkowa tratwa okaże się przepustką do rejsu ich życia…
„Nekton” wzywa
Zdjęcia ekologicznej tratwy Grzesiek umieścił na portalu www.couchsurfing.org. Wkrótce odezwał się do niego Łukasz Natanek, który od kilkunastu lat mieszka w Kanadzie. Od dłuższego czasu chciał wybrać się w rejs po Pacyfiku i szukał osób, które dołączyłyby do jego załogi. Kiedy Karol usłyszał o propozycji wspólnej wyprawy od razu się zgodził. – Taka okazja mogłaby się już więcej nie przytrafić. Jedyne wątpliwości dotyczyło tego, czy uda mi się zgromadzić wystarczająco dużo pieniędzy i czy dostanę urlop dziekański. Wiedziałem, że zrobię wszystko by się tam znaleźć. Jak sam twierdzi, od początku był zafascynowany tym pomysłem. I mimo upływu czasu nadal jest. Widać to chociażby w wesołym spojrzeniu i rozentuzjazmowanym głosie.
Co na to rodzice? – Początkowo trochę się niepokoili, ale sami byli sobie winni (śmiech). W końcu to oni zaszczepili we mnie tę ciekawość i zachwyt tym, co oferuje świat. Myślę, że od początku wiedzieli, że ja i tak tam popłynę. Ani Karol, ani Grzegorz nie mieli żadnego doświadczenia w tak poważnych wyprawach. Nie było się co oszukiwać: ocean to nie Wisła, a do rejsu pozostało 1,5 roku. Karol postanowił wykorzystać ten czas na przygotowania. Wziął udział w dwutygodniowym rejsie po Bałtyku i zrobił patent żeglarza. Trzeba było też zatroszczyć się o finanse, dlatego zdecydowali się wyjechać do pracy za granicę. Wybór padł na Szkocję. Niestety poszukiwania jakiegoś zajęcia jeszcze przed wyjazdem spełzły na niczym. I tak w czasie kryzysu, nie mając pracy, mieszkania, a nawet biletu powrotnego pojechali zarabiać pieniądze na podróż dookoła świata. I udało się
Mimo że Grzegorz zrezygnował z wyprawy, Karol ani myślał, by wycofać się na tym etapie. W marcu 2010r. poleciał do Kanady, gdzie czekała na niego reszta załogi. Doprowadzenie jachtu to użyteczności zajęło im dwa miesiące. W końcu udało się wypłynąć w próbny rejs do Kolumbii Brytyjskiej. Kiedy wszystko było już dopięte na ostatni guzik, nadszedł wielki dzień.
Ahoj przygodo!
Wypłynęli 11 maja 2010 roku. Czekało ich 126 dni niezapomnianej przygody i 9 tys. mil do pokonania. Jednak zanim podnieśli kotwicę, musieli wkupić się w łaski Neptuna. – Żeglarze są bardzo przesądni np. nie można wypływać w piątki, bo to przynosi pecha. Poza tym, nigdy nie wpisuje się do dziennika pokładowego nazwy portu docelowego. Czasami niebezpieczne sytuacje na morzu zmuszają do zmiany planów i zatrzymania się w innym porcie niż planowano wcześniej. Wtedy priorytetem staje się bezpieczeństwo. Ważny jest też toast za powodzenie wyprawy i to żeby wylać trochę rumu za burtę dla Neptuna.
Od początku bóg mórz i oceanów był dla nich łaskawy. Pogoda sprzyjała, choć kilka dni przed wypłynięciem musieli czekać na tzw. „okno pogodowe.” Plan wyprawy oczywiście był bardzo ogólny. Najważniejszy cel to dotarcie w listopadzie do Australii zanim rozszaleją się huragany. Co do wyboru poszczególnych wysp, dogadywali się już podczas rejsu.
Dużym sprawdzianem umiejętności był sztorm na Pacyfiku. Tak wzburzonego oceanu nie widział jeszcze żaden z nich. Załamujące się fale niemiłosiernie uderzały w burtę, miotając jachtem. – Pamiętam jak trudne było dla mnie sterowanie. Każdy kto pokazywał się w zejściówce z przerażeniem patrzył na szalejący żywioł. Henrik miał oczy wielkości piłeczek do ping-ponga (śmiech). Szczególną presję na pewno odczuwał nasz kapitan, chcąc wziąć na siebie największą odpowiedzialność.
Po 28 dniach dopłynęli do wyspy z grupy Markizów. Na Ua Pou mieli okazję obserwować lokalne wybory miss. Nie zabrakło również tańców kobiet i mężczyzn odzianych w stroje z liści palm kokosowych. – To niesamowite jak ci ludzie są zawieszeni między dwiema kulturami. Z jednej strony odprawiają rytualne tańce ubrani w tradycyjne strojei pamiętają o zwyczajach przodków. Z drugiej prowadzą zupełnie normalne życie, w którym nie brakuje nowoczesnej techniki.
Za każdym razem, gdy pojawiali się w nowym miejscu, czerpali z lokalnej kultury. Tak było chociażby w Palmerston (Archipelag Wysp Cooka, przyp. red.) – nazywanym wyspą jednego nazwiska. Karol z załogą przez kilka dni gościł w domu jednego z tubylców, Boba Marstersa. Codziennie pomagali przy tak zwykłych pracach jak ścinanie kokosów, polowanie na faetony (ptaki), czy karmienie przydomowej trzody. – To była krótka, ale bardzo intensywna wizyta. Jak mnie podczas wyprawy ktoś zaprasza do swojego domu to czuję, że znajduję się w zupełnie wyjątkowej sytuacji. Jest to dla mnie zaszczyt i możliwość poznania kultury „od środka.”
Piknik z kanibalami i wieczorna kava
Gdzie następnie zacumowała załoga „Nektona”? Na Fidżi – wyspie zamieszkiwanej dawniej przez kanibali. Któregoś dnia Karol spotkał członków miejscowego klubu wioślarskiego i wybrał się z nimi na piknik. Trochę się zdziwił, kiedy gospodarze zabrali ze sobą tylko maczety, sól i wodę. – Wiedziałem, że nic mi nie grozi, a jedzenie pewnie jest już na wyspie (śmiech). Bardziej się chyba jednak obawiałem na Vanuatu. To właśnie tam znajduje się czynny wulkan Mount Yasur, na który cała załoga ochoczo się wybrała. Wszyscy byli przekonani, że będzie to
unikatowe doświadczenie. I takie było, dopóki skalne odłamy nie zaczęły wylatywać ponad poziom krateru. Najpierw chciałem jak najszybciej wziąć nogi za pas i wiać (śmiech). Ostatecznie przesunąłem się tylko o dwa metry i stwierdziłem, że to bez sensu, bo i tak nie biegam tak szybko.
Co ciekawe, na Fidżi też pije się kavę, ale wcale nie chodzi o filiżankę napoju, bez którego większość ludzi w Europie nie wyobraża sobie poranka. – Kava jest napojem lekko psychoaktywnym. To zmielone korzenie pieprzu metystynowego z wodą, który od wieków pije się na Fidżi i okolicznych wyspach. Każdy może ją przyrządzić, ale uważam że tylko pita z tubylcami w Oceanii smakuje prawdziwie i nie traci tego rytualnego, magicznego pierwiastka.
Magiczne na pewno było poznawanie Oceanii, ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. – Dużym sukcesem tej wyprawy jest to, że my się ani razu nie pokłóciliśmy. Będąc na morzu, bez względu na wszystko, trzeba współpracować. W listopadzie Nekton zacumował w Brisbane.
Polak , Gruzin dwa bratanki …
Po morskich podbojach przyszła pora, by wrócić na ląd. Tym razem Karol, dał się skusić ojczyźnie wina oraz urokowi Wysokiego Kaukazu. Wraz z dwojgiem znajomych pojechał autostopem podbić Gruzję. Chcieli ją poznać, doświadczyć oraz rozsmakować się w jej kulturze. I nie zawiedli się, bo Gruzini szybko podbili ich serca. – To niesamowicie piękny kraj, w którym wszyscy lubią Polaków. W dużej mierze to zasługa Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ludzie bardzo chętnie zapraszali nas do siebie do domu na obiad czy wspólne świętowanie. Z tak otwartymi i gościnnymi osobami spotkałem się jeszcze tylko na Fidżi.
Co zachwyciło ich najbardziej? Przede wszystkim góry i doskonale wkomponowana architektura sakralna. Poza tym, to jeden z nielicznych krajów, w których turystyka rozwija się dopiero od niedawna. W przeciwieństwie do zachodniej Europy, gruzińskie miasteczka nie uciekają od swego folkloru. Widać to zarówno w dużych miastach jak Tbilisi, Batumi i Gori, jak i na urokliwych wsiach.
Tam po prostu czuć „sowieckiego ducha.” – Któregoś razu udało nam się złapać bryczkę na stopa. Woźnicą był sympatyczny starszy pan, z którym szybko nawiązaliśmy kontakt po rosyjsku. Towarzyszył mu też wnuk, który nie znał rosyjskiego, więc się właściwie nie odzywał, tylko co jakiś czas obracał się do nas ze swym drogim telefonem i pokazywał zdjęcia luksusowych samochodów. Z jednej strony podróżowaliśmy tak archaicznym pojazdem jak bryczka, a z drugiej dookoła otaczała nas technika.
Prosto z Gruzji wyruszyli do Turcji. Dalej przemieszczali się dzięki uprzejmości kierowców i znów nie mieli żadnego konkretnego planu. Dlaczego? Według Karola, to prostu niepotrzebne. Jemu zazwyczaj wystarcza ogólny zarys tego, co chce zobaczyć. Przecież gdyby podróżował zgodnie z kalendarzem ominęłoby go wiele ciekawych miejsc i sytuacji. Nie może być tak, że ktoś mnie zaprosi na kolację i wino, a ja mu odmawiam, bo mój plan tego nie przewiduje. Najbardziej cenne są właśnie te przypadkowe spotkania z ludźmi.
Jak się okazało, udało im się nie tylko nawiązać kontakty z rodowitymi mieszkańcami, ale i ze skorpionami. W Kapadocji (historyczna kraina w Tureckiej Anatolii, przyp. red.) ludzie mieszkali w wyżłobionych jaskiniach. Obecnie część hoteli oferuje taki nietypowy nocleg i to za niemałe pieniądze. Cała trójka raczej niechętnie korzystała z komercyjnych ofert, ale spanie w jaskini było co najmniej intrygujące. Po krótkich poszukiwaniach udało im się znaleźć własną jaskinię, która wyglądała na opuszczoną kaplicę. Karol z rozbawieniem wspominał spotkanie z nietypowym „lokatorem.” Obecność skorpiona dotkliwe odczuł jego przyjaciel. Ale każde doświadczenie jakoś wbogaca. Ostatecznie w ciągu 5 tygodni pokonali 10 tys. km.
Złapać jachtostopa
Powrót Karola na pokład był tylko kwestią czasu. Kiedy Agnieszka Piekło zaproponowała mu udział w The Tall Ships’ Races, po raz kolejny zgodził się bez wahania. I tak oto sześcioosobowa załoga studentów z Politechniki Gdańskiej wzięła udział w największych regatach turystycznych wielkich żaglowców i małych jachtów. Podczas rejsu odwiedzili porty w Vigo, Lizbonie, Kadyksie. Po wyścigu jachtów z Lizbony do Kadyksu wszyscy uczestnicy regat udali się do ostatniego portu w La Corunie, skąd mieli wracać do Polski. – Miałem jeszcze dwa miesiące wolnego i akurat dostałem propozycję żeby płynąć na polskim jachcie „Amarant” do Dublina. Więc czemu nie?
Razem z Karolem popłynęła koleżanka, Gosia Czujko. Na pokładzie „Amaranta” byli wręcz niezbędni. Zawody powstały z myślą o młodych ludziach, dlatego jednym z wymogów był wiek załogi (przynajmniej połowa musiała mieć mniej niż 25 lat ).
W Dublinie znów dopisało mu szczęście. Chodziliśmy od łódki do łódki i szukaliśmy jachtostopa. Ostatniego dnia pobytu żaglowców w mieście spotkaliśmy organizatora Rejsu Architektów na „Chopinie”, który zgodził się nas zabrać do Polski. Zabraliśmy rzeczy, wrzuciliśmy na żaglowiec i po 30 minutach byliśmy już na morzu.
„Nie będę Robinsonem Cruzoe”
Dla Karola podróż to przede wszystkim docieranie do ciekawych miejsc. Nie ważne jak, gdzie i kiedy, bo dla niego najbardziej liczą się ludzie i ta cząstka ich życia, którą chcą się z nim podzielić.
Karol przyznaje, że najcenniejszym doświadczeniem była właśnie podróż do Oceanii, o której kiedyś nawet nie śnił. Jak widać, żeby podróżować wystarczy po prostu chcieć i zrobić ten pierwszy najtrudniejszy krok – podjąć decyzję o tym, że chcę wyjść z domu, zobaczyć co jest za granicą miasta, państwa albo za linią horyzontu. A gdzie tym razem wybierze się Karol? To na razie pozostanie tajemnicą. Póki co, skrupulatnie spisuje relacje ze swych wypraw i chętnie o nich opowiada podczas prelekcji. Nie planuję, że zostanę kiedyś na jakiejś wyspie i zamieszkam jak Robinson Cruzoe. Niezwykle ważna jest świadomość swoich korzeni, posiadanie własnej tożsamości i swojego miejsca na ziemi. Niemniej, podróżując możemy się bardzo wiele nauczyć. A świat jest tak piękny i wielki, że szkoda byłoby nie skorzystać z tego, co nam proponuje.