Squad Roghala cz.2

       Camille głośno westchnęła.

       – Przykro mi – odpowiedziała – Dziś nie ma szans na nadludzkie harce. Tata by mnie zabił, a wolałabym nie zachodzić „Kapralowi Blanco” za skórę.

       – Rozumiem – burknął nieco przygnębiony chłopak. Spakował pelerynę do plecaka i założył go na plecy. Jego twarz widocznie zmarkotniała. – Spoko, dziś będę pełnił wartę solo.

       – Jeśli chcesz – wtrąciła dziewczyna próbując go rozchmurzyć – Możemy się spotkać wieczorem na boisku i kto wie… może będę miała ochotę na mały sparing.

       Mgiełka radości na nowo zawitała na łagodnych rysach twarzy Diego. Chociaż wiedział że na pewno nie przepuści okazji na dobrą walkę, nie zamierzał uniknąć okazji by zabrzmieć jak prawdziwy bohater. Był przekonany że ci o których słyszał w radiu, telewizji czy opowieściach na pewno też tak robili.

       – Pamiętaj obywatelko – przemówił znacznie niższym i poważniejszym głosem – Prawdziwy bohater nigdy nie wie z czym przyjdzie mu się zmierzyć! Kroczy na przód mimo przeciwności i…

       – I mówi jak słownik, kiedy sam ledwo zdaje z angielskiego? – wtrąciła sarkastycznie Camille.

       Diego zamilkł ze skołowaną miną. Po chwili jednak, obrócił się dramatycznie i popędził w stronę pasów.

       – I potrafi określić kiedy ktoś powinien ograniczyć ciastka! – wykrzyczał na odchodne, dumny że zdołał się jakkolwiek odgryźć.

       Niestety, dźwięk przepalanego złotą iskrą powietrza był mu aż nadto znany. Wolał się nawet nie odwracać. Chociaż uniknął zagrożenia teraz, wieczorem czekał go łomot tak sromotny że wolałby chyba wrócić do domu i dla odmiany się pouczyć.

       Znajdując się poza zasięgiem szponów najstraszliwszej bestii jaką spotkał, docenił swoje własne umiejętności. „Miazgo–Łydy”, bo tak nazywał tę technikę, okazały się nad wyraz skuteczne jeśli chodzi o ucieczkę. Biegnąc na złamanie karku pomiędzy przechodniami oraz kioskami, zachowywał maksymalną równowagę i balans. Nad wyćwiczeniem swoich nadprogramowych mięśni trenował dość długo, jednak rzadko kiedy miał okazję wykorzystać ich moc poza treningami.

       Tej soboty miał na to idealne warunki. Nawet w tak słoneczny dzień jak ten, całe tabuny ludzi i tak musiały iść do pracy. Liczne samochody jak zwykle blokowały szerokie ulice, a sklepy i restauracje zapełniały się z każdą chwilą. Wszyscy mieszkańcy Capiton Hill zajmowali się swoimi sprawami. Czy to zabierali worki ze śmieciami, czy sprzedawali lody, czy nawet wchodzili do budynków drogich hoteli, każdy miał coś do roboty. Diego znał rutynę tej części miasta jak własną kieszeń. Machał do co trzeciego sklepikarza. Łącznie, pracował już w dwunastu miejscach tylko w tej dzielnicy. Obraz pędzącego jak dziki rudzielca nie był zatem obcy większości mieszkańców. Niektórzy nawet głowili się gdzie ten pełen życia chłopak zmierza tym razem.

       – Może pani pomóc, Pani Montoya? – zapytał stojącej przed jednym z domów staruszki.

       Kobieta uśmiechnęła się na sam jego widok. Jak sam stwierdził, pomoc potrzebującym to dla niego czysta przyjemność. Bez trudu pomógł wnieść jej torby z zakupami.

       Co więcej, nie był to koniec jego dobrych uczynków.

        Zdążył jeszcze bowiem, pozbierać śmieci z chodnika, kupić trochę mleka bezpańskim kotom i porzucać piłką z dziećmi w parku. Wszyscy którzy na niego spoglądali, niezależnie czy młodsi czy starsi, widzieli w nim przykład do naśladowania. Aż dziw brał że tak uczynny młodzieniec nie miał zbyt wielu kolegów. Ci którzy znali go wyłącznie jako dobrą duszę niosącą pomoc nie znali jednak pewnej prawdy. Diego grał dziś na zwłokę.

       Fakt, pomysł z superbohaterowaniem w pojedynkę wydał mu się z początku niesamowicie pociągający, ale z czasem stracił na atrakcyjności. Wydurnianie się w pojedynkę zawsze tylko przysparzało mu problemów. Czy to w szkole czy to w domu, nikt nawet nie próbował go zrozumieć. Jedni się śmiali i wyzywali od dziwaków, a inni uznawali za dowód błędu wychowawczego. Przynajmniej jako Diego, zwykły chłopak nadal mógł służyć pomocą. Nie potrafił natomiast oprzeć się myśli wiszącej nad jego głową już od samego wyjścia z domu.

       „Nie zapominaj że w środę sprawdzian z matematyki.” „Lepiej żebyś go zdał!”, słowa rodziców zdawały się wręcz grzmić mu w uszach.

       Skoro i tak nie miał okazji włożyć stroju i oddać się drodze sprawiedliwości, ten jeden raz postanowił pomóc sobie. Ściślej mówiąc, własnej edukacji.

       Za wszelką cenę starał się nie odwlekać nieuniknionego. Nawet jeśli sam nie był orłem z większości przedmiotów, wiedział że edukacja jest mu potrzebna. Nie potrafił, czy może bardziej nie chciał jej zażywać. Wpajanie sobie formułek oraz wzorów sprawiało że pocił się bardziej niż podczas najcięższych treningów siłowych. Niemniej, ostatecznie zdołał przekroczyć próg miejskiej biblioteki.

       Stary obszerny budynek od razu przypomniał mu dom starości do którego uczęszczał w zeszłe wakacje. Drewniane meble, kamienne ściany i całe rzędy ksiąg porozstawianych na regałach. Jedne grubsze jedne chudsze. Wszystkie zawierające jakąś wiedzę. Zupełnie jak starcy z którymi zwykł spędzać popołudnia. Chociaż w tym przypadku raczej nie miał co liczyć na sprośne dowcipy i landrynki.

       Miał tylko miliony stron czekających aż ktoś je przeczyta.

        Diego przełknął ślinę i zbliżył się do lady bibliotekarki.

       – Eeee… Dzień dobry – wymamrotał nad wyraz cicho – Jest tu może coś o algebrze?

        Kobieta tylko wyściubiła nos z książki, nawet nie spoglądając na chłopaka.

       – Dobry – mruknęła, jakby mało ją obchodził przybysz – Na prawo pójdzie i dział matematyczny na lewo.

       – Dziękuję.

        Diego spokojnym krokiem ruszył we wskazane miejsce. Otaczające go regały przewyższały go o dwie głowy. Sam mierzył prawie dwa metry więc z miejsca poczuł się odrobinę nieswojo. Zupełnie jakby ogromne zwały drewna i papieru jawnie planowały go zmiażdżyć. W tym kiepsko oświetlonym korytarzu ksiąg czuł jakby brnął przez jaskinię pełną potworów. Zaczął rozglądać się na wszystkie strony. Nie wahał się użyć tu swoich mocy. Chociaż samych bestii nie widział wiedział że mogą na niego wyskoczyć w każdej chwili.

       Właściwie, poczuł coś zupełnie innego.

       Energia, z którą spotkał się w swym życiu tak niewiele razy. Zupełnie inna niż w przypadku Camille. Może niekoniecznie dużo potężniejsza, ale zupełnie inna. Nie czuł elektryzującego się skupiska złotych wyładowań. Czuł idealną kulę pełną nie wzburzonego ciepła. Niby skądś kojarzył tego typu wewnętrzną moc, ale nie potrafił sobie przypomnieć skąd.

       Ciekawość rządziła się jednak własnymi prawami. Nie miał pojęcia jaka kreatura może znajdować się po przeciwnej stronie regału, ale nie zamierzał zachowywać powściągliwości. Przecież taki bohater jak on nie mógł tak po prostu zignorować tak podejrzanej sprawy.

       Nawet jeśli to okrutne miejsce pełne mroku miałoby stać się jego grobem, musiał stawić czoła przeciwności.

       Skradając się na paluszkach, powoli zmierzał ku prawdzie. Drżał jak nigdy dotąd, lecz w głębi duszy przeczuwał że gdy przyjdzie co do czego to on zada złoczyńcy ostateczny cios.

       – No pięknie – pomyślała dziewczyna zamykając trzymaną w dłoniach księgę – Ledwo przyleciałam do tego kraju i już mam problemy z cywilami.

       Przekonanie że żaden Amerykanin nie wejdzie tu o tej godzinie okazało się błędne. Ledwo znalazła całkiem przydatne informacje, a już natrafiła na jednego z nich. Co gorsza, ten rudy osobnik zdołał ją nieźle zaskoczyć. Plus był natomiast taki, że nie stanowił raczej żadnego zagrożenia.

       Stanął jak wryty, zupełnie jakby widok dziewczyny sparaliżował go od stóp do głów.

       „Zupełnie jakby spotkał dzikiego gargulca w środku lasu” – przypomniały jej się czasy gdy po raz pierwszy uczoną ją o potworach.

        Lekko się uśmiechnęła i poprawiła blond włosy opadające nie dalej niż na kark.

       – Cześć – wyrzuciła najłagodniejszym głosem jaki potrafiła z siebie wykrzesać. Nie zamierzała wzbudzać podejrzeń, więc postawiła na przykrywkę.

       Chłopak natychmiast oprzytomniał. Czuł jak ręce zaczynają się trząść, a brzuch woła o pomstę do Nieba. Blask w błękicie oczu tej drobnej dziewczyny odbierał mu stabilność w nogach. Wiedział że z każdą sekundą jest coraz gorzej.

       – Jak masz na imię? – Dziewczyna próbowała rozeznać się w sytuacji.

       – Jestem Diego! – wykrzyczał jakby wydawał komuś żołnierski rozkaz. Dosłownie ledwo powstrzymał salut. – Lubię biblioteki!

       Chłopak zaczął okładać się w głowę we własnych myślach. Nie potrafił uwierzyć co się z nim dzieje. Chociaż dalej grał dobrą minę do złej gry, nie miał zielonego pojęcia jak to zakończyć. Jedno było pewne, pięści odmówiły mu posłuszeństwa.

       Wyciągnął jedną z dłoni aby się przywitać. Gdy zorientował się że to ta lewa, poczuł jak grunt zaczyna tracić pod nim masę.

       Dziewczyna zmrużyła tylko oczy.

        „Nie podał nazwiska. Podejrzane…”. Zdrowy rozsądek podpowiadał żeby nie przyklejać mu łatki przeciętnego dzieciaka. Nie miała przecież pewności czy baza danych Kryształowego Zakonu nie ma gdzieś jego kartoteki i przypadkiem nie trafiła na jednego z wrogów swoich przełożonych. Biorąc pod uwagę kto był jej celem, nie mogła być pewna niczego.

       Uścisnęła jego dłoń, powtarzając wcześniejszy uścisk. W tej chwili pożałowała że nie uczęszczała na więcej zajęć z aktorstwa.

       – Eeee… Często tu bywasz? – zaczął Diego roztrzęsionym głosem. Sam już nie wiedział co robi. Mówił co mu ślina na język przyniosła i liczył tylko na to, aby nie wydać prawdy o tym kim jest. – Wiesz nigdy wcześniej cię nie widziałem…

       – Jestem z Pensylwanii – wtrąciła upewniając się że maskuje swój akcent. Znała formułki i cały lot studiowała przykrywkę. Teraz wszystko zależało od wykonania – Mama przeprowadziła się za pracą, a ja razem z nią i tatą.

       „Krnąbrna dziewko, to TATA miał dostać pracę!”. Chociaż rozmówca niczego nie zauważył, ta nie miała dla siebie litości w myślach.

       Diego poczuł jak przepełniają go hektolitry szczęścia. Ten jasny promyk nadziei w tak potwornym miejscu był ostatnim czego się spodziewał. Nareszcie trafił na kogoś kto o nim nie słyszał i nie widział w nim dziwaka. Kogoś, u kogo miał czystą kartę i mógł przedstawić się z jak najlepszej strony. Kogoś, kogo tak bardzo pragnął zaprosić na lody…

       – Wiesz, mieszkam tu od całkiem dawna – rzekł tonem „prawdziwego macho.” – Jeśli chcesz mogę ci co nieco poopowiadać o mieście.

       Uśmiech dziewczyny nieco się powiększył. Szansa na zdobycie wiedzy od lokalnego mieszkańca nigdy nie przyszłaby łatwiej. Może i nadal nie była gotowa opuścić gardy, ale czuła że ten rudy olbrzym przynajmniej na coś się przyda.

       Pomyliła się. Dogłębnie się pomyliła.

       Wyciskające siódme poty treningi. Godziny spędzone na studiowaniu pradawnych zwojów. Składanie przysięgi przed obliczem mistrzów, samej siebie i Boga jedynego. To wszystko doprowadziło ją właśnie do tego momentu. Po trwającym dziesięć minut monologu o tutejszej społeczności, fałszywy uśmiech dziewczyny stał się niepokojąco wyszczerzony.

       Nie pomijając ani jednego szczegółu, Diego opowiedział jej o chyba wszystkich mieszkańcach dzielnicy, ich zawodach, zainteresowaniach i tym jaka jest ich ulubiona potrawa. Im więcej nawijał tym pewniej się czuł, więc nieśmiałość prędko przestała mu przeszkadzać.

       Zresztą, wyglądało na to, że jego nowa koleżanka zamieniła się w słuch. Widząc jej śnieżnobiałe zęby, oraz błękitne oczy wiszące na jego twarzy, coś sobie uświadomił.

       – Hej. – Nieco uspokoił natłok słów. – Przepraszam że dopiero teraz, ale… Jak właściwie się nazywasz?

       Dziewczyna powoli skłaniała się ku rozwiązaniu siłowemu. Wiedziała że na tym etapie nie ma już szans wykaraskać się samymi słowami. Jedno uderzenie i miałaby natręta z głowy. Chociaż z drugiej strony…

       Informacje jakie jej przekazał nie były stuprocentowo bezużyteczne. Fakt, poradziłaby sobie bez znajomości przepisu na bezmięsne burrito, ale wciąż nie sądziła aby ten cywil zasługiwał na zastosowanie przemocy.

       Zanim przeszedł na tematy kulinarne, wspomniał coś o jakiejś Camille Blanco i jej ojcu. O tym że brali udział w uroczystości dla weteranów wojennych w ogrodach muzeum historii naturalnej. Tego samego muzeum, gdzie rzekomo miał znajdować się cel osobnika, który był powodem jej zagranicznej eskapady. A zatem przyjęcie miało ułatwić mu kradzież.

       „Tego podstępnego gagatka spotka w końcu ostrze kata!” – wykrzyczała w myślach. Wizja złapania wroga Zakonu, a tym samym spełnienie pierwszej samodzielnej misji w mgnieniu oka przywróciła jej wiarę. Jej uśmiech po raz pierwszy okazał odrobinę szczerości.

       Już miała ruszyć w stronę budynku, gdy przypomniała sobie o sytuacji w której się znajduje. Lekko zaniepokojony Diego nadal czekał na odpowiedź.

       – Nazywam się Holly – odparła naturalnie uprzejmym głosem, lekko skłaniając głowę. – Holly Taylor.

       Szczęka chłopaka opadła aż do podłogi.

       Oczy dziewczyny przepełniło przerażenie i  nieokiełznany gniew na samą siebie. Chciała wyrwać sobie język.

       Zapomniała o amerykańskim akcencie.

       – Jesteś… – Diego wrócił do nieśmiałości. – Jesteś Brytyjką?

       No i przykrywka została spalona. Teraz mogła tylko dziękować Bogu że nie została postrzelona. Może i chłopak nie należał do najmądrzejszych, ale był za cwany żeby go okłamywać.

       W takim miejscu jak to nie miała się czego obawiać. Ilość magicznej energii jaką czuła od mieszkańców tego miasta nie mogła się równać z jej rodzimymi stronami. Od dziecka szkolono ją do walki przeciwko broni palnej, więc z lokalnymi władzami nie miała problemów. W całym mieście było nie więcej niż dwudziestu magów i jeszcze mniej paladynów. Przeczucie podpowiadało jej że z innymi frakcjami też nie miałaby większego problemu.

       Co więc powstrzymywało ją przed zdzieleniem Diego kolbą, ukryciem go między regałami i ruszeniem za ściganym przestępcą?

       – Wiesz… Nie ma sensu ukrywać skąd się jest.

        Słowa chłopaka wyrwały ją z myśli.

       – Tak naprawdę to… – ewidentnie ciężko było mu o tym mówić. Spoglądając na podłogę, zaczął drapać się po głowie. – Tak naprawdę to nie urodziłem się w Stanach, a na Kubie. Moi rodzice jakiś czas tam pracowali.

       Holly ujrzała prawdziwy smutek w jego twarzy. Jakby właśnie przyznał się do okropnej zbrodni. Ten wyskokowy głupiec beztrosko paplający o kuchni sąsiadów nagle stracił wszelkie objawy dawnej energii.

       Powiedzieć że to coś nowego to jak nic nie powiedzieć. Nie dość że na pierwszą misję wysłano ją w pojedynkę, nie dość że za granicę, to jeszcze natrafiła na tego… jegomościa. Zupełnie jakby los próbował ją za coś ukarać. Jakby wszystkie te spowiedzi i modlitwy poszły na marne.  

       „To jest próba i ja ją zdam”. Holly wzięła głęboki wdech.

       – Słuchaj – kontynuowała naturalnym głosem. Starała się zabrzmieć najbardziej kojąco jak tylko potrafiła. – Wiem że nie znamy się zbyt dobrze, ale z tego co mi opowiedziałeś wydajesz się całkiem niezgorszą osobą.

       – Naprawdę? – chłopak podniósł głowę.

        Holly dogłębnie przemyślała kolejne słowa.

       – Jak najbardziej – rzekła – Kto inny tak dobrze znałby swoją okolicę. Sam mówiłeś, „Nie ma sensu ukrywać skąd się jest”.

       – Problem jest taki że ja niczego nie ukrywam. – Upewnił się że plecak wciąż znajduje się na jego plecach. – Po prostu chciałbym móc nazywać się prawdziwym Amerykaninem.

       – Wiesz… Uważam że jesteś nawet bardziej niż amerykański…

        Serce Diego nagle zabiło mocniej. Nie miał już przed sobą pięknej dziewczyny. Miał przed sobą anioła, który jakimś cudem zstąpił z Nieba. Kompletnie odebrało mu mowę.

       Postawna budowa, szczerość i serce we właściwym miejscu. Ten cywil nie zasługiwał na brutalność. Nawet jeśli tylko marnował jej czas, wykazał się dostatecznym poziomem rycerstwa, aby okazać mu szacunek.

       – Słuchaj Diego…

       – Masz ochotę wybrać się ze mną na lody? – słowa same wyrwały mu się z ust. Czuł jak strugi ognia spływają mu po czole. Nogi ledwo go utrzymywały, a powietrze zatrzymało się w płucach. Powiedział to. Teraz wszystko zależało od niej.

       Holly zdała sobie sprawę że czas profesjonalizmu właśnie przeminął. Jeśli zamierzała dopełnić swej misji musiała przedsięwziąć poważniejsze środki.

       „Odwrót!”. Jej myśli niemal wyrywały się z głowy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dziewięć + trzynaście =